poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Nowa Polska Szkoła Filmowa cz. II




Względem krótkometrażówek nie miałam właściwie nigdy żadnych oczekiwań. Moje podejście zmieniło się po „Opowieściach z chłodni” Grzegorza Jaroszuka. Wtedy uświadomiłam sobie „Da się!” To nie jest eksperyment, to nie banał i nuda, sprawdzone zabiegi, ale w pełnym tego słowa znaczeniu FILM. Czy celem życia może być wygrana w programie „Najnieszczęśliwszy człowiek miesiąca”? Dla dwójki bohaterów tak właśnie jest, zostali ogłoszeni najgorszymi pracownikami sklepu i zostali przez szefa zmuszeni do próby odnalezienia własnego przeznaczenia. Czy to nie oryginalny pomysł? Chłopaka ciągle z kimś mylą, a niedoszła samobójczyni ma kota, który ma słabość do piwa. Humor tego filmu kipi od chłodu, który jest symbolem marazmu, obojętności postaci. Czy można kogoś zmusić do działania? Może i można, ale największe szczęście przynosi niezależność, wolność bycia nieciekawym dla otoczenia, a największa frajdą może okazać się kilkugodzinne wpatrywanie się w śnieg. A dla filmu tacy przeciętni, zachowawczy bohaterowie są nietypowi i przez to bezcenni. Jaroszuk opowiedział w 27 minut spójną historię, przefiltrowaną przez ironię, co ważne na podstawie cudownie oryginalnego scenariusza, z wyrazistymi w swojej niewyrazistości bohaterami i z…przesłaniem! Nie sądziłam, że chłodnia okaże się takim skarbcem warsztatu i idei! Czapki z głów.

„Kebab i horoskop”, debiut fabularny Jaroszuka, to znowu idea „możesz być kim chcesz, nawet najgorszym pracownikiem i najnudniejszym człowiekiem”. Bawi tak jak „Opowieści z chłodni”, grobowe miny, zwłaszcza ta niezbyt inteligenta w wykonaniu Schuchardta, fachowe, puste stwierdzenia, absurdalne dialogi mogą doprowadzić niektórych do łez. Niestety to, co udało się w krótkim metrażu, nie udało się w długim. Pojawiły się niepotrzebne lub do ewidentnego skrócenia ujęcia. Ale to kolejny twórca, który ma swój styl i pociągającą wizję kina. 

Kto jeszcze? Ano Leszek Dawid. Jego filmy przede wszystkim wydają się perfekcyjnie przemyślane i fachowo zrobione. Slogany reklamujące „Ki” krzyczały „Nie polubisz jej!” Jej czyli tytułowej Ki. Na przekór wszystkiemu-spodobała mi się, ba – nawet podziwiałam ją za bezkompromisowość, szczerość, odwagę. Nie dała się wykorzystywać ojcu jej dziecka. Odeszła. Chowała dumę do kieszenie, gdy było to konieczne, ale nie zapominała o sobie i swoich pragnieniach. Była ludzka i nie rozumiała jak ludzie mogą jej nie pomóc. Mikołaj, który staje na jej drodze (jako sublokator w nowym mieszkaniu) jest z pozoru jej przeciwieństwem. Obojętny, niezaangażowany, bierny. Tak naprawdę są podobni w swoim zagubieniu i samotności. On nie ufa, bo tak jest bezpieczniej, ona musi ufać, bo inaczej – nie przetrwa kolejnego dnia. Miko przy niej na chwilę zapomni czym jest ochronny pancerz, a ona może zatęskni za stabilizacją. A co oznaczają skróty imion głównych bohaterów – Ki, jej syn – Pio, Miko, Dor? Może symbolizują szybkość życia Ki. Rozdarcie pomiędzy rolą matki a życiem na całego młodej dziewczyny to szeroko omawiany aspekt dzisiejszych czasów i dobrze, że w taki sposób zaistniał w polskim kinie. I wybrzmiewa dobitnie, zwłaszcza dzięki aktorom.

„Jesteś Bogiem” było porwaniem się na legendę Paktofoniki. Dawid pokazał odwagę, na szczęście jego celem nie było sprostanie oczekiwaniom widzów. Po raz kolejny świetny dobór aktorów, w tym debiutanta Marcina Kowalczyka. Schuchardt (naprawdę jasno święcąca gwiazda rodzimego kina, na dodatek coraz szerzej wykorzystywany, co ogromnie mnie cieszy), Ogrodnik również składają się na siłę tego filmu.

I gdy reżyser mówi: "Szkoła jest od tego, żeby wszystkiego spróbować i nie uwierzyć nikomu, kto ci mówi, że tak jest dobrze, a tak źle. Na szczęście na mojej drodze stanęli nauczyciele, którzy kazali szukać czegoś nowego i zawsze dawać coś z siebie. Bardzo długo będę pamiętał lekcje Wojciecha Marczewskiego i jego podszepty, by we wszystkim, co robimy, zostawiać swój osobisty odcisk palca.”, to oglądając jego filmy czuję, że odrobił tę lekcję.




Mówiąc o indywidualności trudno nie wspomnieć człowieku, który „Dziewczyną z szafy” wyszedł z offowego cienia. Bodo Kox. Dzięki jego kalekim (w różnym tego słowa znaczeniu) postaciom możemy odkrywać mikroświaty ich wrażliwej wyobraźni. Wchodzimy dosłownie w głowy bohaterów, świat realny miesza się z tym fikcyjnym. Widzimy co w nich siedzi. Choroba głównego bohatera Tomka (Mecwalowskiemu należą się owacje na stojąco) nie jest powodem do szantażu emocjonalnego na widzach, rozpacz tej sytuacji jest przełamywana humorem (śmieszy na przykład egzaltowany brat chorego). Nie zawsze żarty bawią, nie jest to komizm do którego przywykliśmy. „Dziewczyna z szafy” nie jest idealnym dziełem, ale alternatywne światy, inwencja z którą reżyser prowadzi historię, zachwyca mnie. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że dla mnie jest to nowa jakość.

Polska Szkoła Filmowa mimo niejednorodności stylów była spójna, bardzo mocno osadzona w realiach historycznych, mówiąca o II wojnie światowej, odwołująca się do zbiorowych doświadczeń, pełna metafor i niedomówień. Czy dziś mamy jakąś nową szkołę? A może jej nie potrzebujemy? Nic tych młodych twórców nie łączy, trudno odnaleźć tamtą tożsamość, pozwalającą na powstanie podobnego nurtu. Pozostaje cieszyć się różnorodnością i czekać na autorskie kino kolejnych indywidualistów i tych, o których już wspomniałam.

To grono „wyrazistych” może zamykać Jan Komasa, którego poszukiwania chyba najlepiej widać w „Mieście 44”. Wszystkich wyżej wymienionych łączy odwaga, by robić coś własnego, niepowtarzalnego, bez oglądania się na oczekiwania czy jakieś tradycyjne normy. Przecież w filmie o Powstaniu Warszawskim podkładem może być dubstep, a kule mogą latać w zwolnionym tempie, a gatunki i estetyki mieszać się ze sobą. Nic w kinie nie będzie świeżego, jeżeli nie pozwolimy twórcom na takie próby artystycznego (z tym słowem pewnie wielu się nie zgodzi) wyrazu. Ja się cieszę i czekam z niecierpliwością na nowe zaskoczenia!