sobota, 23 kwietnia 2016

Kamyki w gębie

Tej nocy wpychała sobie całe garście kamyczków do buzi, tych kolorowych - orzechowych, aż trzeszczało jej w uszach, gdy próbowała je wszystkie naraz przegryźć. Smak dzieciństwa miał przywrócić poczucie realności. Słaby pomysł, by przywoływać przeszłość by poczuć teraźniejszość?
Ważne, że na Adelę działał.

Marianne Breaslauer
autoportret
Popiłaby to wszystko tymbarkiem wiśniowym, gdyby tylko miała go pod ręką. Ale nic nie miała pod ręką, a nie chciało jej się ruszyć z miejsca, więc siedziała i napychałaby się dalej, gdyby nie dzwonek telefonu. Automatycznie odebrała, zapominając, że ilość kamyków skutecznie uniemożliwia jej wydobycie jakiegokolwiek dźwięku przypominającego ludzki odgłos.
-Halo? Halo...? ADELA?! - głos w słuchawce wyrażał irytację ale i pewien niepokój.
-Yhmmm?
No właśnie tak by to mogło wyglądać, ale (ale!) Adela z szybkością światła analizowała sytuację, także wcale automatycznie nie odebrała telefonu, tylko go zwyczajnie wyciszyła. A gdy jeszcze spojrzała kto dzwoni, to rzuciła telefon gdzieś w kąt. A dokładnie na łóźko. Za mocny jednak wzięła zamach i usłyszała stuknięcie urządzenia o podłogę. Ale nadal nie chciało jej się ruszyć, nie interesował jej stan telefonu, ale fakt, że paczka kamyczków żałośnie opustoszała. Pacnęła ją ręką i wyczuła jeszcze jeden orzeszek pod palcami. Ostatni. Ostatni i idę spać - postanowiła. Wysupłała go, włożyła do buzi i czekała aż kolorowa skorupka całkiem się rozpuści.

niedziela, 17 kwietnia 2016

Farmazony, farma żony, farmazonię w wazonie

Bill Brandt
Girls in shared attic 

Postanowione. Będę pisać kiedy zechcę, czasem z planem, czasem bez. Czasem o sobie, czasem o ludziach, których znałam albo myślałam, że poznałam. Nie, to nie miało brzmieć jak jakieś oskarżenie pomieszane z nastoletnim chlipnięciem "ludzie to tacy oszuści". Będę nadal wyglądać przez okno, ale dopowiem historie, których nie jestem w stanie albo nie chcę namacalnie, realnie zgłębiać. 


Friedrich Seidenstucker
Three girls looking out of the window
Mam nadzieję, że ani ja ani Wy, nie wypadniecie przez okno, czytając tych sto milionów dziewięćset pięćdziesiąt opowieści pisanych zazwyczaj nocą. Może o niej, a może o nim, a może o paczkach i listach, które nigdy nie dotarły do adresatów. A może dotarły, ale do niewłaściwych? Może o starych fotografiach, zatłuszczonych rozpadających się banknotach, które kupiłam za grosze w małym portugalskim miasteczku. Bo mnie czasem nachodzi nieodparta chęć zrobienia czegoś. A że często wiąże się z kupowaniem, no cóż. Materializm. A właśnie, czy kupowanie czyichś wspomnień to rzecz moralna? Chyba nie. No i chyba dziś nie zasnę spokojnie. Ale nie kupuję tylko rzeczy, które do kogoś kiedyś należały. Na przykład niebieskie lakierowane buty, też Portugalia, dokładnie Lizbona i malutki zawalony gratami retro i takimiż szmatami (ale piękny) sklep vintage. Starsza pani owinięta barwnymi materiałami, typowa dla takiego miejsca. Niezwykły klimat, który wdychałam, a potem szukałam tego odurzenia wszędzie i nie znalazłam. A te buty, do kupna których jedni mnie namawiali, inni - już po transakcji - wyśmiali, to symbol. Symbol zmiany, jakaś cecha dodana abo odjęta, nowość, coś czego w sobie nie widzieliśmy albo nie chcieliśmy widzieć. Ale też kreacja. I tym chcę się tu zająć, drobnymi kłamstewkami, niepohamowanym i chamskim koloryzowaniem, totalną ściemą, którą czuje się na kilometr. Blaga to takie fajne, zapomniane słowo. Nie mówiąc o: bajer, blef, bujda na resorach, matactwo, pic na wodę, kanciarstwo, kit. Ja najczęściej używam: szachrajstwo tudzież lipa.

Szkoda, że pamięć rzeczy martwych jest taka nietrwała. Bo zdjęcie mnie w nowych niebieskich butach trzymającą (ciągnącą po ziemi?) dwa ogromne foliowe worki wygrzebane gdzieś w jakimś ciemnym zaułku (też niebieskimi, żeby jakaś kompozycja jednak była) wypełnionymi zgodnie zresztą z przeznaczeniem - śmieciami, to byłaby piękna metafora w tym miejscu. Ale niech każdy to sobie interpretuje jak chce albo niech nie interpretuje, jak nie chce. Do niczego nie zmuszam. Wiersz na dobranoc, miłych!
Ernest Bryll