poniedziałek, 20 lipca 2015

Nowa Polska Szkoła Filmowa cz. I


A teraz będzie tylko o dobrym. O nowych twórcach w polskim kinie. Żadnych złośliwości, wściekania się i niepotrzebnych nerwów. Na początek dwa nazwiska: Wasilewski i Jaroszuk. Ich pomysły odciskają na naszym podwórku charakterystyczne ślady, są silnymi indywidualistami ze spójną wizją.

„W sypialni” Tomasza Wasilewskiego byłam ciekawa ze względu na Katarzynę Herman, moim zdaniem jaśniejącą i kompletnie niewykorzystaną gwiazdę. Bardzo duże oczekiwania kończą się zazwyczaj gorzkimi rozczarowania, tym razem było inaczej! Było o wiele lepiej, niż się spodziewałam. Tytuł zwodzi. Tak naprawdę w filmie ma znaczenie to, co dzieje się poza sypialnią. Więc dlaczego taki tytuł? Pewnie można go interpretować na mnóstwo sposobów. Dla mnie „W sypialni” to intymny obrazem kobiety, sypialnia może być symbolem jej prywatnego świata – tego co myśli, czuje, jak odbiera to co ją otacza. Film opowiada o kobiecie, która opuściła swój dom i miasto, by dobrowolnie wkroczyć w świat samowystarczalności, odosobnienia, jakiejś dziwnej izolacji. Jest to ucieczka, ale widzimy, że bardzo jej potrzebna. Tak naprawdę na początku nic nie wiemy o głównej bohaterce, obserwujemy jak wyjada różne rzeczy w supermarkecie, śpi w samochodzie lub umawia się przez Internet z mężczyznami podając się za Edytę. W ich własnych domach podaje im tabletki nasenne, przesiaduje w ich łazienkach, zabiera jedzenie z lodówki, czasem okrada. Nie robi tego dla adrenaliny – to jest pewne. Nie wiadomo jak długo trwałby ten monotonny schemat gdyby nie poznanie kolejnego przypadkowego mężczyzny – Patryka. Nie udaje jej się podać mu tabletki nasennej. Jest zdenerwowana, ucieka. Ale jednak wraca, dlaczego? Może zauważa w nim takiego samego człowieka, jakim ona jest. Zagubionego, samotnego i głodnego prawdziwego uczucia? Tego nie wiemy, ale zostajemy wciągnięci w nawiązującą się relację dwójki bohaterów. Dla mnie ich zachowanie pokazuje, że chcieliby przeżyć miłość idealną, jak z filmu. Prawdopodobnie naprawdę się w sobie zakochują albo łączy ich przynajmniej wielka fascynacja. Wiele niewiadomych bez odpowiedzi.

Gra Tomasza Tyndyka, wcielającego się w Patryka, wydawała się chwilami sztuczna, ale utrzymanie autentyczności postaci mówiącej monosylabami jest piekielnie trudne. Nie grał jednak źle, miał w sobie coś elektryzującego. Całą uwagę przyciągała mimo wszystko Herman. Jej gesty, jej mimika, sposób mówienia i chodzenia – aż brakuje słów by opisać jej grę. Jest niesamowicie fascynująca, genialnie prowadzi swoją postać. Pokazuje, że nie trzeba dużo ekspresji i dynamizmu by emocje bijące od postaci nas pochłaniały. Jest raczej zachowawcza i powściągliwa, jej grę cechuje minimalizm. Ale wystarczy drgnienie ust na jej nieruchomej, perfekcyjnie umalowanej twarzy – by nas to wzruszyło. Do tej pory znałam Katarzynę Herman z seriali i błahej komedii romantycznej „Kochaj i tańcz”. Już wtedy uderzyło mnie to, że nigdy nie gra siebie – czyli nie powtarza swoich gestów, min, zmienia się i jest w tym przekonująca. Dla mnie jest to najważniejsza cecha aktorki, świadczy o jej umiejętności i klasie.

Zakończenie jest nieprzewidywalne, urwane, brak również wyjaśnienia decyzji podejmowanych przez główną bohaterkę. Nie ma podanej na tacy przyczyny jej ucieczki. Może dlatego większość widzów czuję się rozczarowana, ja bardzo się dziwię, że ten film został zmiażdżony przez krytykę. Ale właśnie niejednoznaczność postaci powinna pokazywać ludziom prawdę o nich samych. Nie da się powiedzieć czy Ewa była silna czy słaba. Zdarzało jej się występować w obydwu rolach.

Wasilewski pokazał, że wie jak prowadzić aktorów i jak okiełznać obrazy, które wykluły się w jego głowie. Ja czuję w tym jasno rozrysowany i dobrze zrealizowany plan, inni krytykują za posługiwanie się kliszami, estetykę indie. Ja tam widziałam każdy rodzaj estetyki, chłód przełamywały jesienne intensywne kolory (a może go uwydatniały?), dominował mrok, ale zabaw ze światłem nie brakowało. Może po prostu jestem nastolatką o złym guście, ale byłam pod ogromnym wrażeniem. „Wow, coś takiego w Polsce?”-myślałam odsłuchując po raz kolejny utworu „Masquerade”, który co prawda jest tylko we fragmencie traileru, ale idealnie definiuje poetykę tego obrazu.

„Płynące wieżowce” z kolei mnie rozczarowały. Zabrakło dialogów, przykryły czy też zastąpiły je sceny seksu. Wielki ekran, wbrew oczekiwaniom, nie rozwiązywał ani nawet specjalnie nie analizował społecznego tabu. Jest co prawda spojrzenie dwóch różnych rodzin, skrajne, reprezentowane przez histeryczną Herman i „próbujące zrozumieć” w postaci Izy Kuny, ale to główny bohater wydawał się mieć największy problem. Ze swoją seksualność i szeroko pojętym własnym „ja”. Podejmowanie decyzji go przerastało, utkwił w trójkącie z chłopakiem i dziewczyną, nijak nie mógł (nie chciał?) wyplątać się z niego. Jego nieprzemyślana agresja pociągnęła za sobą przemoc wobec jednej z jego miłości-Michała. Scena brutalna, którą wielu skrytykowało za niepotrzebny schematyzm, reżyser zasłonił się rzeczywistością, nie rozumiał dlaczego miałby jej nie oddać w filmie. Warsztatowo czuć rękę tego Wasilewskiego z „W sypialni”. Mam nadzieję, że olbrzymi potencjał zostanie wykorzystany w wielu kolejnych filmach, że pomysły się nie wyczerpią i już nie mogę się doczekać „Zjednoczonych stanów miłości”. Cielecka, Nieradkiewicz, Kijowska, Kolak – zapowiada się uczta. 







środa, 1 lipca 2015

The Affair - serial pod wysokim napięciem

Po "The Affair" sięgnęłam, bo gra tam Ruth Wilson. Odkąd była Jane Eyre, bo byłą nią każdym drgnieniem ust i powiek, chciałabym ją oglądać non stop. Przyciąga jak magnes, szkoda, że nie gra za wiele.

Historia najważniejsza, a więc...Dwa małżeństwa i jeden romans. A może tak bardziej obrazowo? 



ZDRADA


WYRZUTY
ZŁOŚĆ
Ruth Wilson 




Przepraszam, strasznie się wygłupiam, a Affair naprawdę jest dobrym serialem.  Obejrzałam cały sezon w trzy lub cztery dni. To już powinna być najlepsza rekomendacja, gdyby jednak nie...

Małżeństwa. Jedno żyje nad morzem, ma ranczo, próbuje radzić sobie ze śmiercią 4-letniego synka. Drugie- bogate z miasta, czwórka dzieci, właśnie jadą na wakacje. O dziwo nad morze, tak - właśnie, by nieuchronny los mógł się dopełnić, a nasza para numer jeden mogła się poznać. Serial opiera się na zeznaniach-retrospekcjach naszej dwójki bohaterów, każdy odcinek jest podzielony na dwie części - dwa punkty widzenia jednej historii. Śledzenie dwóch subiektywnych perspektyw naprawdę wciąga. To powoduje jeszcze inną rzecz, punkt ciężkości to obecność, bycie ze sobą. Te same słowa może wypowiedzieć inna osoba w zależności, czyją wersję oglądamy. To na czym się skupiamy oglądając inne seriale, tu nie ma znaczenia. Tu trzeba lepić niepewnie swoją opowieść. Pojawiają się oczywiste pytania o etykę, różne perspektywy patrzenia na zdradę, są momenty wątpliwości i wahań. Konsekwencje zdrady oczywiście są i to zaznaczone grubą i wyraźną kreską, mimo tego, nie czujemy się zwolnieni z samodzielnego myślenia. Motywacja bohaterów, przypadek, świadome decyzje, pragnienia i zobowiązania - jednocześnie wszystkie wyznaczają kierunek fabule.

Bardzo podoba mi się, że nie jest zawężone spojrzenie na rodzinę. Rodzice bohaterów lub inni krewni nie są martwą scenografią, a uczestniczą w nurcie głównej akcji. To bardzo ożywia i uwiarygadnia historię.

Aktorki pierwszoplanowe - mistrzowskie, panowie wypadają niewiele gorzej. Wadą jest nawarstwienie problemów, momentami absurdalne, zwłaszcza w ostatnim odcinku. To już nawet nie są problemy tylko jedna wielka awantura z bronią w tle, gdzie każdy wypomina każdemu kogo zdradził. Robi się wtedy nieco śmiesznie. Jak gdyby scenarzyści zapomnieli ile odcinków mieli zrobić i pisząc ostatni zorientowali się, że to już koniec. A to wsadźmy pomysły na przynajmniej połowę kolejnego sezonu do ostatniego odcinka. Czułam się jakbym oglądała przydługi zwiastun 2 sezonu właśnie.

Polecam. Sądzę, że każdy może dojść do innych wniosków oglądając "The Affair". Można też po prostu obejrzeć coś wciągającego bez zbędnych rozmyślań, ale ja jestem z tych typów refleksyjnych i dogłębnie analizujących. Ludzie nie są rzeczami - to można rozumieć na wiele sprzecznych ze sobą sposobów. Tak można wytłumaczyć między innymi afekt i brak samokontroli albo niedefiniowalny szacunek, który należy się każdemu człowiekowi. A jeżeli naprawdę patrzymy na rzeczywistość w tak odmienny sposób  to czy warto traktować ją tak poważnie?  Jesteśmy w wiecznym związku ze swoim mózgiem i sercem, filtrowani przez nasze "ja", ludzie są na drugim miejscu. 


Przy okazji czołówki odkryłam piosenkarkę, która czuję, że śpiewała we mnie od zawsze.