czwartek, 31 grudnia 2020

Besson i Carax w Paryżu


Czy mało jest mostów w tym pieprzonym mieście?! - wykrzykuje bohater filmu, gdy przeszkadza mu się popełnić samobójstwo. Nie tylko on wybrał sobie najbardziej ozdobny i spektakularny most Aleksandra III, by odejść ze świata żywych. Besson stylizuje ten film z 2005 na stary i pocztówkowy, jest czarno-biały, ma wiele klasycznych klisz, a jednocześnie jest filmem sci-fi, co jest absurdalną mieszanką. Czy to nie najpiękniejsze miasto świata? - pyta Angela, ale jest to tylko marna próba ukazania jakiegoś sensu życia głównemu bohaterowi. Przedziwna para korzysta z atrakcji Paryża (np. pływa statkiem po Sekwanie), które przez turystykę stały się wyblakłą wizytówką Paryża i w ten sposób też używa ich reżyser. W ostatniej scenie, upadły anioł Angela stwierdza, że nie ma przeszłości, nie wie kim jest. Właśnie Paryż sprawia wrażenie jakby nie miał tożsamości, jakby nie żył.  Kiedy bohater zachwyca się widokiem nocy i migoczącej wieży Eiffla z apartamentu hotelowego na wysokim piętrze, zniecierpliwiona Angela wyjaśnia mu, że księżyc będzie tam zawsze. Podobnie jak wieża Eiffla, mimo, że inny był pierwotny zamysł. Nie dość, że będzie istnieć realnie, to będzie funkcjonować w umysłach jako symbol Paryża i nie będzie budzić żadnych głębszych doznań. 

Most odgrywa też ważną rolę w “Kochankach z Pont-Neuf” Leosa Caraxa. W remoncie, zamknięty dla ruchu, jest domem dla Alexa, a potem też dla malarki Michel. Najważniejszą sceną filmu jest ich wspólny szaleńczy, taneczny bieg po Pont-Neuf pod niebem rozświetlonym kolorowymi  fajerwerkami. Jest w tym dojmujący kontrast bawiącego się miasta, obojętnego na ich balansowanie na granicy szaleństwa. Denis Lavant ze złamaną nogą robi akrobacje na miarę kaskaderskich wyczynów Jean-Paula Belmondo. Z kadrów drżącej kamery co i rusz znika Michel rozbryzgująca na nartach wodnych nurt Sekwany. Z obu stron widzimy jasne strumienie sztucznych ogni wpadających do wody, wręcz ich ściany. Te ściany chronią dwójkę bohaterów i oddzielają od zwykłego życia miasta. A może to oni jedyni pozostali żywi? Są wyrzuceni poza granice, ale sami też nie chcą już być częścią tego miasta. Kiedy ich życie wykracza poza most sytuacja staje się trudniejsza. Miasto zdaje się im stawać na przeszkodzie, a związek zaczyna przypominać toksyczne przywiązanie z “Wichrowych wzgórz”. Gdy spotykają się na moście, by świętować kolejny Nowy Rok, jest on już otwarty, nie są sami. Idą środkiem ulicy w śniegu, trąbią na nich samochody, to symbolizuje ograniczenia jakich nie mieli żyjąc w izolacji. To film na granicy jawy i snu, momentami dojmująco realistyczny, a innym razem przypominający barwny spektakl, który ociera się o melodramat. Jest przesiąknięty Paryżem, historia Alexa i Michel nie mogłaby wydarzyć się w innym miejscu. Można byłoby śmiało nazwać ten film jednym z najbardziej paryskich, choć sam wydźwięk tego sformułowania nie oddaje istoty rzeczy.



Paryż wyłaniający się z tych filmów, to nie Paryż z pocztówek, a miasto zwykłych lub wręcz wykluczonych ludzi. Paryż jest miejscem konfliktów i dziwnych przypadków, które łączą jednostki, jest miejscem fascynującym, ale też sceną tragicznych losów bohaterów, a nawet czasem więzieniem. Sam Paryż też jest miastem kontrastów. Piękne kamienice z ciemnymi mieszkaniami, rozkopane ulice, złote ornamenty, wieża Eiffla ze stali oraz monumentalna Notre-Dame. Sięgając do bardziej współczesnych przykładów, warto wspomnieć przedziwny bieg obłąkanego pana Merde po Père-Lachaise w “Holy Motors” L. Caraxa. Ujęcie z góry pokazuje nam jesienny, szary Paryż. Zbliżenie na wyjście z kanału w formie kółka z zaciemnieniem wokół przypomina przejścia w bajkach dla dzieci i buduje groteskową atmosferę, która później będzie się tylko pogłębiać. Pan Merde wychodzi spod ziemi, a na cmentarzu zaczyna pożerać kwiatki z grobów, na których widnieją adresy internetowych witryn umarłych. Pół człowiek-pół potwór, wyglądający jakby właśnie sam powstał z martwych, lepiej wpasowuje się w scenerię cmentarza niż turyści, których przestrasza. Co paradoksalne ekipa z fotografem na czele, który robi zdjęcie okładkowe francuskiego magazynu już nie przywodzi na myśl bezczeszczenia cmentarza. Przyzwyczajamy się, że to kolejna odsłona spektaklu, a nie prawdziwe życie. 


wtorek, 22 grudnia 2020

Noce pełni księżyca


Louise z “Nocy pełni księżyca” Erica Rohmera

ma ewidentnie problem z wolnością. Mieszka w sprawiającym ponure wrażenie, szarym i pustym Marne-la-Vallée ze swoim chłopakiem, który nie jest zbyt towarzyski. Jako bohaterka żywa i energiczna, pragnie przestrzeni, dlatego zachowuje swoje paryskie mieszkanie, by realizować się jako jednostka społeczna.
W Paryżu towarzyszy jej kolega, który kocha ją miłością platoniczną (a przynajmniej próbuje stwarzać takie pozory) - pisarz Octave. Wykłada jej w paryskiej kawiarence, że nie wyobraża sobie życia na prowincji, dusi się jej świeżym powietrzem. Postrzega Paryż jak niemalże centrum świata, centrum pełne tysiąca możliwości. Właśnie te możliwości są zmorą głównej bohaterki.

Jej oba mieszkania są w odcieniach szarości i niebieskości. Paryskie jest przytulne, wyposażone w różne dziwne rzeczy: kolumny greckie po dwóch stronach łóżka, na jednej z nich kolorowe lampy ledowe, na ścianie wisi coś w rodzaju kamizelki ratunkowej, która byłaby dobrym symbolem przyczyny istnienia tego mieszkania. Ale głównym przedmiotem użytku, wręcz kompulsji, jest szary telefon. Louise bardzo często dzwoni, szuka towarzystwa, chce zagłuszyć samotność. Ale urządzanie swojego gniazdka również ją bawi i gdy raz postanawia nie wyjść wieczorem na zabawę, spędza ten czas ze sobą i czuje się wspaniale. Paryż lat osiemdziesiątych tętni życiem, jest kolorowy, przyjazny. Być może za przyjazny, wydaje się jakby przeszkadzał jej odetchnąć. Czy można pragnąć ze wszystkiego na świecie wolności i jednocześnie uporczywie uciekać od niej jak od dzieła szatana? Czy może wystarczy machnąć ręką kwitując, że Louise nie wie czego chce. Rohmer w swoich filmach tak lekko i subtelnie portretuje Paryż i swoich bohaterów, że kontrast tej delikatności wobec ich zagubienia i bólu jest porażający.




piątek, 29 maja 2020

David Lodge czyli książki mojego ulubieńca



Z Lodgem łatwo się zakumplować, a już po kilku jego książkach, każda kolejna jest jak przyjemny powrót do znanego stylu, humoru, ale jednak całkiem nowej, niepowtarzalnej opowieści. Co jak co, ale historię to on umie zbudować. Plecie ją z takich cieniutkich niteczek codzienności, co wzmacnia efekt realności, a do tego mamy wstęp do głowy bohaterów. Satysfakcjonujące doświadczenie, mimo bardzo prostej, wręcz schematycznej fabuły, ale tylko Lodge potrafi z takim wdziękiem dać czytelnikowi poczucie, że w życiu jednocześnie nic nie ma znaczenia, jak i wszystko ma sens.

Zaczęłam swoją przygodę od "Kinomanów". Ten najdziwniejszy zestaw bohaterów tkwi w mojej głowie do dziś, odpryski ich surrealistycznych przygód również. To jest książka gęsta i chyba najbardziej literacka z tych, które do tej pory przeczytałam.

Z kolei "Terapia" to bardzo refleksyjna podróż. Oswoiła mi Kierkegaarda, wkradł się niepostrzeżenie w moje życie. Dzięki niej późniejsze sięgnięcie po tego filozofa nie wydawało mi się krokiem w przepaść i niedostępną myśl filozoficzną, ponieważ śledziłam jak towarzyszy on bohaterowi książki jako punkt odniesienia i komentator.

W "Skazanych na ciszę" jest polski akcent historyczny. Dużo tam też zabawy słowami i komediowych sytuacji, w końcu głównym bohaterem jest głuchnący lingwista. Zmagający się ze swoim starzeniem, ale też odchodzeniem ojca, bolesna książka, zahaczająca o najcięższe doświadczenia i dylematy. Byłam czasami oburzona zachowaniem głównego bohatera. Warto wspomnieć, że w tym czasie sam autor zmagał się z postępującą głuchotą, jest to powieść dość autobiograficzna i tym samym jeszcze bardziej dojmująca.

"Gorzkie prawdy" połyka się za jednym zamachem, bo i krótkie, i akcja płynie wartko. Lodge w pigułce, zabawny, ironiczny, ale też refleksyjny i czuły. I ten przypadek, jako najwyższa forma konieczności - bardzo dobry motyw. Jest to przeróbka sztuki teatralnej, więc łatwo można wyobrazić sobie jaki panuje w niej klimat. Czwórka bohaterów odtańcowuje w jednym domku na wsi dziwną choreografię. Ale jak zwykle są targani podmuchami losu, nad którymi nie mogą zapanować. Lodge lubi pobawić się telenowelą w swoich powieściach, i tu jest tego posmak. Intryga jest odmieniana przez wszystkie przypadki, sekrety wyciągane są na światło dzienne, a wszystko posypane jest szczyptą kontrowersji. Lodge smakuje trochę Houellebekiem, bohaterowie to przede wszystkim mężczyźni w średnim wieku, raczej spełnieni zawodowo, czasem wręcz zarabiający powyżej średniej, zmagający się ze swoją egzystencją. Bohater "Możliwości wyspy" to komik piszący kontrowersyjne skecze, a bohater "Terapii" to autor popularnego sitcomu. Houellebecq jest mroczniejszy, choć dużo pisze o wielkiej miłości, o której Lodge za często nie wspomina, bardziej interesują go romanse i ich dynamika. W ich powieściach seks zajmuje sporo miejsca, często traktowany dość instrumentalnie, odbija w soczewce problemy współczesnego zachodu. Oboje naśmiewają się z osiągnięć cywilizacji, punktują ostro płytkość dążeń człowieka i tego, co go otacza. Zajmują się zawodowo beznadzieją. Zainteresowani są głównie sensem istnienia, samotnością i śmiercią, a formą bywa często pamiętnik. Houellebecq upycha w swoich powieściach więcej polityki, wątki rozgałęziają się w różne strony, bogactwo, obfitość myśli - można by rzec. Lodge jest prostszy, lżejsze jest jego "tu i teraz", ono należy do bohatera, a nie do całego świata z jego zaduchem. "Wszystko może nas spotkać w życiu, przede wszystkim zaś nic." - twierdzi bohater "Platformy". U Lodge'a dzieje się dużo, znaczy to wiele, a wszystko razem nic. Gorzko-lekkie, oczyszczające, ale co najważniejsze, to świetna rozrywka.