"Panny z Wilka" (reż. A. Wajda)
W lesie, w którym ćwierkają ostatnie ptaki, światło odbija się do białej kory brzóz i zażółconych koron drzew, Wiktor (Olbrychski) żegna się na zawsze ze swoim przyjacielem. Wizytę na cmentarzu w poszukiwaniu grobu dawnej ukochanej, złoży również w tytułowym Wilku. Bezradność wobec przemijania i dojmujący ból śmiertelności to motyw, który wyziera z każdej szczeliny tego obrazu filmowego. A użycie słowa "obraz" nie jest tu przypadkowe. Jest to niezwykle malarski film, a brzmiący w nim fragment Koncertu skrzypcowego Szymanowskiego przeszywa na wskroś i metafizycznie rezonuje z naszą istotą.
Wiktor trafia do czyśćca, a może do przedsionka piekła swojego serca. Wraca do dawnych znajomych, granych przez Seniuk, Zachwatowicz, Celińską i Komorowską. Napawa się widokami, które niegdyś były mu tak bliskie, próbuje uchwycić nić wiążącą go z tym miejscem. Próbuje dowiedzieć się kim był i sprawdzić czy pomoże mu to przetrwać stan zawieszenia, w jakim się znajduje. Przetwory jesienne stoją na półkach, również czekają na swój los. Ale przyszłość Wiktora jest mglista, nie wie czy stać go jeszcze na zachwyt czy rozbłyski intensywnego, prostego szczęścia.
Jest to obraz bardzo zmysłowy, siadamy wraz z bohaterami do stołu, czujemy woń traw i promienie końca lata na ich twarzach. Duszna atmosfera pełna napięcia również nam się udziela. Film został nakręcony na podstawie opowiadanie Iwaszkiewicza o tym samym tytule, które jest odrobinę bardziej za mgłą, jeszcze bardziej nieśpieszne. Mocno wybrzmiewa rola pamięci. Konfrontacja wspomnień Wiktora z rzeczywistością jest rozczarowująca, ale również wyzwalająca. Tym, co ostatecznie się liczy jest ten wewnętrzny liryzm i poezja, przez które filtrujemy świat. Wiktor wytrzeźwiał i rozumiejący więcej, przytomny, powrócił do siebie. Wyrwał się ze snu, zostawiając w oddali to, co należy do przeszłości.
"Oskar i Lucynda" (reż. G. Armstrong)
Ostatnio odkryta przeze mnie perła. W tym filmie dziwność goni dziwność, a ja uwielbiam być zaskakiwana. Podobnie jak w poprzedniej propozycji ten film stoi aktorstwem. Blanchett
i Fiennes jako arcyoryginalna para, rude anioły, duchowny i inwestorka, zachwycona tworzywem jakim jest szkło, których łączy miłość do hazardu. Są nietypowi ze swoją wrażliwością, on wycofany, ona waleczna, ale oboje tak samo nieprzystosowani. Są czarodziejscy, unoszą się ponad ziemią, hipnotyzują widza.
i Fiennes jako arcyoryginalna para, rude anioły, duchowny i inwestorka, zachwycona tworzywem jakim jest szkło, których łączy miłość do hazardu. Są nietypowi ze swoją wrażliwością, on wycofany, ona waleczna, ale oboje tak samo nieprzystosowani. Są czarodziejscy, unoszą się ponad ziemią, hipnotyzują widza.

Nie jest to kolejny typowy romans, bo bohaterów łączy nieuchwytna więź, na którą trudno znaleźć dobre określenie. Są nieporadni, speszeni, ale za delikatnymi uśmiechami, które rozświetlają ich twarze, kryje się ogień i buchająca energia. Ten kontrast, duchowość i hazard, spokój i drżenie, ogląda się z przyjemną ekscytacją.
Polecam przebrnąć przez specyficzny początek, który kiedyś mnie odrzucił i filmu nie obejrzałam. A jeśli ktoś lubi ekranizację "Małych kobietek" z Winoną Ryder i Kirsten Dunst, to powinien wiedzieć, że oba filmy łączy postać reżyserki. I znowu: co ujęcie, to obraz. Liczy się każdy detal, można się napawać kadrami, wdychać tę atmosferę. To będzie mój tradycyjny film na jesień, tego rodzaju wielokrotnej przyjemności nie będę sobie odmawiać.
"Olive Kitteridge" (reż. L. Cholodenko)
Tu więcej jest szarości i szorstkości, to jesień ogołoconych drzew i ludzi pozbawianych nadziei na życie jakie pragnęli wieść.
To serial bolesny i oczyszczający zarazem. Olive łączy w sobie chłód, cięte riposty z głęboko skrywaną wrażliwością i dobrocią. Może irytować, ale porusza nas jej ból i zagubienie, rozumiemy jej frustrację i uśmiechamy się, gdy jej dowcip zdradza jej ludzką twarz.
Serial dobrze oddaje klimat książki, ale też rozwija pewne wątki, niektóre pomija (historia pianistki z baru) i jest czymś osobnym i oryginalnym.

Oczy kilka razy wypełniały mi się łzami i zarówno po obejrzeniu serialu, jak i po zamknięciu książki, czułam, że przeżyłam coś ważnego. Strout ma zdolność do opisywania drobnostek, które w danym momencie są całym światem. Obraca w rękach złośliwość Olive jak drogocenny skarb, tym samym czujemy, że wszystkie nasze "złostki" i gniewy też są przykrywane aksamitnym materiałem, który ma nam uświadomić, że nie jesteśmy ani dobrzy ani źli. Dużo jest też rozpaczy, bezgłośnej i tym bardziej dojmującej. A samotność, która jest istotą tej książki, nie jest demonizowana, pokazane są jej bardzo różne odcienie. Napisana jest prosto, ale Strout udaje się uniknąć popadania w banał i nudę.

Jakie piękne, poruszające i głębokie są Twoje recenzję!
OdpowiedzUsuń