Na granicy
światów, gatunków i tożsamości
Wysiadamy, a raczej wypadamy z autobusu wraz z głównym
bohaterem Słowem (Mariusz Bonaszewski) i razem z nim rozglądamy się dookoła. To
dla mnie metafora każdego początku oglądanego filmu, swoistego wstępu, który ma
bardzo duże znaczenie. Albo od razu spodoba mi się wykreowany świat, zaskoczy
mnie czymś lub odrzuci. Początek może mnie też zwieść i dzięki oszustwu,
reżyser zyskuje nade mną władzę. Przyznaję - nie wiedziałam czego się
spodziewać, obawiałam się przed seansem. Wydawało mi się, że może to być
nieudany eksperyment, zbyt teatralny, by go poczuć i zbyt wykoncypowany, by móc
oddziaływać na widza. Zupełnie niepotrzebne miałam wątpliwości. Piotr Dumała
zjadł zęby na animacjach, których nie ogranicza nic oprócz wyobraźni reżysera i
które wymagają dokładnego przemyślenia i rozrysowania. „Od pomysłu, przez
ustawianie planu, poszczególne animacje, po muzykę wszystko spoczywało na
jednej osobie. Kiedyś porównałem sztukę animacji, szczególnie tej artystycznej,
do tworzenia poezji czy też prozy.” - mówi Dumała. Widać takie samo
podejście w pracy nad „Ederly”. Najpierw były sny, na podstawie których
powstała powieść drukowana w „Kinie”, a na końcu scenariusz. Dumałę
charakteryzuje totalna wolność twórcza i jednocześnie pokora. Czarno-białe
zdjęcia są potrzebne tej opowieści, a z drugiej strony reżyser mówi, że nie
umie jeszcze używać koloru. Większość twórców podkreśla wagę każdego elementu
filmu, ale nie przyzna się, że jeszcze się uczy i nie umie wykorzystać całego
spektrum środków. Ale wróćmy do naszego bohatera pozostawionego na piaszczystej
dróżce. Dróżce jakich wiele na polskiej wsi, po jednej stronie las, po drugiej
pole. Trochę nie wiadomo skąd, a trochę z lasu, wyłania się chłopak, którego
można zapytać o drogę. Przy okazji dowiadujemy kim jest Słow - konserwatorem zabytków,
który przyjechał odnowić jakąś kościelną rzeźbę. Na noc trafia do pewnego
domu, w którym biorą go za zaginionego członka rodziny. Słow dość
niespodziewanie zaczyna grać role, które mu przydzielają.
Miejsce akcji to kompilacja różnych miejsc w Polsce (między
innymi – Mazury i Śląsk), tak by powstało unikalne, ale jednocześnie
charakterystyczne tytułowe "Ederly", które wydaje nam się z jednej strony znajome, już gdzieś widziane, a z drugiej - możemy je odkrywać wraz z bohaterem. Różnorodne drewniane ganki, płoty, obrazki
ze świętymi, matki boskie i krzyże, składają się na scenografię przypominającą ożywioną ale jednak - makietę teatralną. Co nie jest zarzutem, bo świetnie
pasuje do rodzaju opowiadanej historii.
„Ederly” zamieszkuje cała galeria niezwykle
charakterystycznych bohaterów. Słow w sposób nieporadny próbuje odnaleźć się w
sytuacji, miota się między ciekawością sprawdzenia się w nowej roli a twardym
obstawaniu przy prawdzie. Obojętność i dystans walczą w nim z namiętnością,
którą może dopiero teraz odkrył? Dobroduszny ksiądz (Wiesław Cichy) o wesołym
usposobieniu, którego gosposia (Aleksandra Górska) jest jego kompletnym
przeciwieństwem - smaga wszystkich ciętym językiem i nieufnym wzrokiem.
Gabriela Muskała po raz kolejny udowadnia swój komediowy talent, a Jerzy
Płażewski - ikona polskiej krytyki filmowej oraz historyk kina - uroczyście
wygłasza kwestie profesora. To wzrusza i jednocześnie wprowadza dodatkową grę
tożsamościami (tym razem na poziomie aktor a jego rola). Janusz Chabior w blond
peruce w roli policjanta gra w kotka i myszkę i rozśmiesza prawie do łez. Nie
znajdziemy tu psychologii postaci, jest nam ona zbędna. Świetnie jest czasem
nie wiedzieć. Niewiedza jednocześnie
daje nam odetchnąć i zamyka nas w swoich kleszczach.

I choćbym czuła, ze nie wypada tak chwalić, nie wypada być tak dumnym, że powstał oryginalny polski film, to gdyby to ode mnie zależało to ten film byłby jednym z naszych najcenniejszych towarów eksportowych.