poniedziałek, 14 listopada 2016

Odwiedźcie "Ederly"

Na granicy światów, gatunków i tożsamości

Wysiadamy, a raczej wypadamy z autobusu wraz z głównym bohaterem Słowem (Mariusz Bonaszewski) i razem z nim rozglądamy się dookoła. To dla mnie metafora każdego początku oglądanego filmu, swoistego wstępu, który ma bardzo duże znaczenie. Albo od razu spodoba mi się wykreowany świat, zaskoczy mnie czymś lub odrzuci. Początek może mnie też zwieść i dzięki oszustwu, reżyser zyskuje nade mną władzę. Przyznaję - nie wiedziałam czego się spodziewać, obawiałam się przed seansem. Wydawało mi się, że może to być nieudany eksperyment, zbyt teatralny, by go poczuć i zbyt wykoncypowany, by móc oddziaływać na widza. Zupełnie niepotrzebne miałam wątpliwości. Piotr Dumała zjadł zęby na animacjach, których nie ogranicza nic oprócz wyobraźni reżysera i które wymagają dokładnego przemyślenia i rozrysowania. „Od pomysłu, przez ustawianie planu, poszczególne animacje, po muzykę wszystko spoczywało na jednej osobie. Kiedyś porównałem sztukę animacji, szczególnie tej artystycznej, do tworzenia poezji czy też prozy.” - mówi Dumała. Widać takie samo podejście w pracy nad „Ederly”. Najpierw były sny, na podstawie których powstała powieść drukowana w „Kinie”, a na końcu scenariusz. Dumałę charakteryzuje totalna wolność twórcza i jednocześnie pokora. Czarno-białe zdjęcia są potrzebne tej opowieści, a z drugiej strony reżyser mówi, że nie umie jeszcze używać koloru. Większość twórców podkreśla wagę każdego elementu filmu, ale nie przyzna się, że jeszcze się uczy i nie umie wykorzystać całego spektrum środków. Ale wróćmy do naszego bohatera pozostawionego na piaszczystej dróżce. Dróżce jakich wiele na polskiej wsi, po jednej stronie las, po drugiej pole. Trochę nie wiadomo skąd, a trochę z lasu, wyłania się chłopak, którego można zapytać o drogę. Przy okazji dowiadujemy kim jest Słow - konserwatorem zabytków, który przyjechał odnowić jakąś kościelną rzeźbę. Na noc trafia do pewnego domu, w którym biorą go za zaginionego członka rodziny. Słow dość niespodziewanie zaczyna grać role, które mu przydzielają.
Miejsce akcji to kompilacja różnych miejsc w Polsce (między innymi – Mazury i Śląsk), tak by powstało unikalne, ale jednocześnie charakterystyczne tytułowe "Ederly", które wydaje nam się z jednej strony znajome, już gdzieś widziane, a z drugiej - możemy je odkrywać wraz z bohaterem. Różnorodne drewniane ganki, płoty, obrazki ze świętymi, matki boskie i krzyże, składają się na scenografię przypominającą ożywioną ale jednak - makietę teatralną. Co nie jest zarzutem, bo świetnie pasuje do rodzaju opowiadanej historii.
„Ederly” zamieszkuje cała galeria niezwykle charakterystycznych bohaterów. Słow w sposób nieporadny próbuje odnaleźć się w sytuacji, miota się między ciekawością sprawdzenia się w nowej roli a twardym obstawaniu przy prawdzie. Obojętność i dystans walczą w nim z namiętnością, którą może dopiero teraz odkrył? Dobroduszny ksiądz (Wiesław Cichy) o wesołym usposobieniu, którego gosposia (Aleksandra Górska) jest jego kompletnym przeciwieństwem - smaga wszystkich ciętym językiem i nieufnym wzrokiem. Gabriela Muskała po raz kolejny udowadnia swój komediowy talent, a Jerzy Płażewski - ikona polskiej krytyki filmowej oraz historyk kina - uroczyście wygłasza kwestie profesora. To wzrusza i jednocześnie wprowadza dodatkową grę tożsamościami (tym razem na poziomie aktor a jego rola). Janusz Chabior w blond peruce w roli policjanta gra w kotka i myszkę i rozśmiesza prawie do łez. Nie znajdziemy tu psychologii postaci, jest nam ona zbędna. Świetnie jest czasem nie wiedzieć. Niewiedza jednocześnie daje nam odetchnąć i zamyka nas w swoich kleszczach.

Polskość przypomina tę z „Salta”, humor- czeskie komedie, aura tajemniczości i absurdu - nieme filmy. Takie jest właśnie „Ederly” - mieszanką, która nie jest tylko sumą inspiracji, ale nowym światem na granicy jawy i snu.  Nie brakuje scen perełek, takich jak parodia telenoweli, którą ogląda gosposia i ostatnia szaleńcza, prawie cyrkowa podróż Słowa. 



I choćbym czuła, ze nie wypada tak chwalić, nie wypada być tak dumnym, że powstał oryginalny polski film, to gdyby to ode mnie zależało to ten film byłby jednym z naszych najcenniejszych towarów eksportowych.



wtorek, 1 listopada 2016

Filmy na Halloween


Rozsiądźcie się wygodnie w fotelach albo poprawcie stołki na których siedzicie. Możecie zaraz z nich spaść, bo tego co zaraz przeczytacie na pewno się nie spodziewacie. Przed Wami najbardziej oryginalna lista filmów na Halloween. Zabraknie horrorów, w których krew leje się litrami, a napięcie budowane jest oczywistą banalnie niepokojącą muzyczką.

ARSZENIK I STARE KORONKI


Nie będę ukrywać swojej miłości do Franka Capry. Z filmów, które wyreżyserował, kojarzycie pewnie „To wspaniałe życie” z Jamesem Stewartem. W Ameryce jest to pozycja obowiązkowa na Święta.
Nie będę również ukrywać miłości do Cary’ego Granta. W tej czarnej komedii, bierze on ślub (w halloween – przypadek?) ze śliczną Elaine i pragnie przedstawić ją swoim dwóm uroczym cioteczkom. Sytuacja komplikuje się, gdy odkrywa, że jego krewne mają nietypowe hobby. Pomagają przejść na drugą stronę starszym panom. Po prostu skracają ich życie i – jak twierdzą – cierpienia, pojąc ich winem z trucizną.  

Nienormalny brat głównego bohater myśli, że jest prezydentem Rooseveltem i buduje śluzy Kanału Panamskiego w piwnicy ciotuniek. Tam są również chowane zwłoki. To nie wszystko! Pojawia się nieoczekiwanie drugi brat,  który wygląda jak Frankenstein w wyniku nieudanej operacji plastycznej. Coraz to nowe trupy, doktorek Einstein, szaleństwo goni szaleństwo. Cary Grant z każdą minutą stroi coraz to lepsze miny, od zaskoczenia po kompletną bezradność. Będziecie mieli ochotę cofać niektóre sceny, a wyraz twarzy Granta screenować i ustawiać sobie na tapetę. Jest to halloweenowa pozycja obowiązkowa. Gdyby nie było to tak suche napisałabym: umrzecie ze śmiechu! Dajcie się przekonać: https://youtu.be/XCgNTeQTHc4


Jeśli ktoś nie lubi czarno-białych klasyków
i tego wieczoru nie ma ochoty się śmiać to czeka na niego zimny porywisty wiatr na wzgórzach.










WICHROWE WZGÓRZA


Po seansie możecie spróbować swoich sił w wywoływaniu duchów i może uda Wam się nawiązać kontakt z duchami Katy i Heathcliffa. Ekranizacji Wichrowych Wzgórz jest kilka. Ta kultowa - ze świetną Juliette Binoche i Ralphem Fiennesem, mroczna - ze świetnym z kolei Timothym Daltonem i jego wbijającym w fotel spojrzeniem. Jest też wersja z ciemnoskórym Heathcliffem, gdzie soundtrackiem jest tylko szum wiatru, a prawie każdy kadr jest zasnuty mgłą. Każda z nich zabierze Was na wrzosowiska, w sam środek namiętnego uczucia -  miłości bez spełnienia, pełnego cierpienia, które doprowadza do obłędu. Zamknięte koło, brak możliwości ucieczki, mimo ogromnych przestrzeni i piękna dzikiej natury. 

HARD CANDY

Okej, czas na thriller. Coś współczesnego.

Polski tytuł  to „Pułapka”, ale ten oryginalny dobitniej ilustruje wymowę i sedno filmu. Czternastoletnia dziewczynka umawia się przez internet na spotkanie z dojrzałym mężczyzną. Cała akcja rozgrywa się właściwie tylko w mieszkaniu, a związany z tym brak możliwości ucieczki powoduje klaustrofobiczne napięcie. Buduje je również nasza niewiedza, nikt nam niczego nie tłumaczy, jesteśmy biernymi obserwatorami wydarzeń, które powiedzmy sobie szczerze, nie są typowe. Czym można tłumaczyć sobie okrucieństwo i bezwzględność? I czy w finale filmu wszystko zostaje nam wyjaśnione? Komentarze po seansie świadczą, że nadal można mieć wątpliwości kto w tym filmie był dobry, a kto zły.
Kontrowersje dotyczą również postaci dziewczynki i jej pewnych nierzeczywistych  cech. Ale kto się tym będzie przejmował w Halloween? Jeżeli lubicie niedopowiedzenia i działanie na Waszą wyobraźnię – to coś dla Was. Film opiera się na przemocy, na planie, który jest wykonywany z perfekcyjną precyzją, nie wszystko jednak da się przewidzieć…To walka na śmierć i życie. Kto wygra?

Jeśli chcecie zrobić sobie całonocny maraton filmowy to przedstawiam Wam dwie najlepsze z możliwych propozycji:

TWIN PEAKS

Znany i uwielbiany serial Lyncha. Idealną okazją do obejrzenia go ponownie jest właśnie Halloween. A kto nie widział – to czas to nadrobić! Agent Cooper przyjeżdża do pozornie spokojnego miasteczka Twin Peaks by rozwiązać zagadkę zabójstwa Laury Palmer. Z każdym odcinkiem robi się coraz dziwniej, kolejne postaci ujawniają swoje mroczne strony. Cooper, choć wydaje się przygłupi, gdy opowiada z poważną miną o swoich surrealistycznych snach (między innymi o wizycie Olbrzyma), to kochamy go. Za uśmieszek, za dobrotliwą naiwność, ale głównie za to, że jednak nie jest taki głupi jak się wydaje. Że jest autorytetem, choć nic by nie wskazywało, że może nim być. Zaparzcie kilka litrów aromatycznej kawy, a do tego pyszne… I oglądajcie!


MISTRZ I MAŁGORZATA

Moskwa lat 30, czarna magia, ucięte głowy, czarny kot pijący wódkę i grający w szachy, niezwykłe sztuczki, szpital psychiatryczny, bal przy pełni księżyca…

Tego dzieła chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Rosyjski serial z 2005 roku jest wiernym odwzorowaniem książki Bułhakowa. I dobrze, bo pewnie jakiekolwiek zmiany czy „ulepszenia” skazane by były na porażkę. Jak to jest rozmawiać z Szatanem o istnieniu Boga? Jak to jest wypełniać los, który on nam przepowiedział? Popadać z minutę na minutę w coraz większy obłęd? Musicie podążyć śladami Mistrza i Małgorzaty, spotkać się z moją ulubioną postacią - Korowiowem, który mimo całego wdzięku kraciastego ubrania, pękniętych binokli i ironicznego humoru, zwiastuje nieszczęście gdziekolwiek się pojawi. Będąc średniowiecznym rycerzem, zażartował z sił światła i ciemności, a teraz pokutuje przy Wolandzie. Behemot, czarny kocur, uwielbia robić psikusy bardziej od dzieci szwendających się w halloween od domu do domu. W końcu jest „najwspanialszym błaznem jakiego znał świat”. Chodzi na dwóch łapach, umie posługiwać się sztućcami. W takiej bandzie nie może zabraknąć wiedźmy. Hella – piękna, rudowłosa, zielonooka, do tego wampirzyca. Od brudnej roboty jest małomówny i okrutny morderca - Asasello – niewielkiego wzrostu, płomiennie rudy, ubrany wykrochmaloną koszulę, lakierki i melonik. Ma wielki kieł. Postaci z tej galerii, każdy chciałby zaprosić do domu na Halloween. Choć serial nie jest wybitny, nie da się od niego oderwać. Woland wszystkich Was zaprasza na bal przy świetle księżyca, na którym potępieńcy wyjdą z trumien, a kolano Małgorzaty zsinieje od pocałunków składanych na nim.

WESELE


„My jesteśmy jak przeklęci,
Że nas mara, dziwo nęci”


Jestem za tym, żebyśmy się nie wyrzekali swoich polskich demonów. Gdy zapłoną świece zprośmy się na wesele do wiejskiej chałupy. Wirujmy z Panem Młodym i Panną Młodą w zaduchu i tłoku. Przyjmijmy godnie symboliczne duchy przeszłości. Nie dajmy się dekadenckim nastrojom, usłyszmy krzyk Rycerza kierowany do Poety „Zbudź się!”. Jak bardzo uniwersalny jest też przekaz Stańczyka. Dziennikarz ma rozbudzać świadomością narodową, „stać na czele”. Upiór i Hetman przypomną niechlubne karty historii, tacy święci to nie jesteśmy, niech ogarnie nas niepokój! Najbardziej zawsze bałam się rudowłosej Racheli, Maja Komorowska jest w tej roli demoniczna i gdy biegnie wgłąb sadu pełnego mgły, z rozwianym szalem, wydaje się być duchem z zaświatów. Ma też dziwny błąkający się po jej ustach uśmiech. Mamy swój fantastyczny świat, trza go znać, trza go znać. 

"Miałeś, chamie, złoty róg,
miałeś, chamie, czapkę z piór:
czapkę wicher niesie,
róg huka po lesie,
ostał ci się ino sznur,
ostał ci się ino sznur."

środa, 19 października 2016

Co łączy Kunderę z rapem?

Frajdy jaką sprawiają mi słowa jeszcze nigdy nie odczuwałam tak mocno. Przekopałam się ostatnio przez mnóstwo wierszy, przeszłam przez brzmienia słów, sensy, dwuznaczności, absurdy, rytmy i tysiące nieporozumień. Uwielbiam słowa. Czasem po dłuższym wpatrywaniu się w nie, tracą sens, są nagle nowością, jak z innego języka. To jedno z dziwniejszych uczuć, podobne do tego kiedy próbujesz wyobrazić sobie nieśmiertelność w wieczności i nagle świadomie czujesz czym jest ta piorunująca nieskończoność.

"Dopóki ludzie są młodzi i muzyczna kompozycja ich życia składa się zaledwie z kilku taktów, mogą ją pisać wspólnie i wymieniać się motywami (tak jak Tomasz i Sabina wymieniali się motywem melonika), ale kiedy są już starsi w momencie spotkania, ich muzyczna kompozycja jest mniej więcej zamknięta i każde słowo, każdy przedmiot oznaczają coś innego w kompozycji jednego i drugiego. Gdybym śledził wszystkie rozmowy między Franzem i Sabiną, mógłbym ułożyć z ich nieporozumień wielki słownik. Zadowolmy się małym słowniczkiem.

Mały słownik niezrozumianych słów (część pierwsza)

Kobieta
Być kobietą oznacza dla Sabiny los, którego sobie nie wybrała. To, czegośmy nie wybrali, nie jest naszą zasługą ani winą. Sabina sądzi, że do przydzielonego losu należy mieć stosunek godny. Buntować się przeciw faktowi, że urodziła się kobietą, wydaje jej się równie niemądre, jak uważać to za wartość."

Jest pewien problem z fragmentami z Nieznośnej lekkości bytu, cytowanie mogłoby się skończyć przepisaniem całej książki. Nie jest łatwo znaleźć autora, która pisze tobą, twoją wrażliwością i doświadczeniem. Taki był dla mnie zawsze Prus, czy pisał emocjonalne powieści czy surrealistyczne nowele, był moim Prusem, był mną. Z każdą stroną Nieznośnej, z każdym zdaniem ulegałam coraz bardziej pochłaniającemu mnie zachwytowi. Kundera ma dla swoich postaci czułość, ale też patrzy na nie z dystansu, na ile jest każdą z nich? Ile przypadków sprawiło, że napisał akurat taką książkę? Ile przypadków mnie dzieliło od tego sięgnięcia po nią (które już nastąpiło dawno) i ostatecznego jej przeczytania? Kundera zajmuje się właśnie takimi nieuchronnościami. Już sama obserwacja, że lekkość może być nieznośna mnie oczarowuje, a mały słownik niezrozumiałych słów jest genialny-kim jest dany człowiek możemy poznać dopiero odkrywając co się kryje za słowami, które wypowiada. Słowa klucze (również przedmioty klucze) i sny klucze, dwie płaszczyzny życia, które mnie fascynują. A oprócz tego mamy bardzo zręcznie wyreżyserowaną historię, poprzecinaną dywagacjami, przystankami, które jednak nie dają nam zatrzymać. Ta książka jest kodem, który odczytałam w całości jako swój. Końcówka co prawda była małym zgrzytem, ale nie zmienia mojego postrzegania Nieznośnej jako małego skarbu, który szybko stał się moim odniesieniem. Muss es sein? Es muss sein! Es muss sein!

Mogłabym chodzić po mieście i pytać w kółko ludzi: Rap jest super, co nie? I znowu - jak ja uwielbiam słowa. We wszelkich piosenkach w ogóle słowa są ważne, ale w rapie chyba liczą się podwójnie. Pozwalają na więcej, można się nimi bawić aż do granic sensu. Są esencją, muszą trafiać w punkt, mogą być prawdą albo przekonującym kłamstwem. Nie jestem starym wyjadaczem, nie słuchałam rapu od zawsze (raczej właśnie nigdy go nie słuchałam), więc gdy jaram się jakimś kawałkiem to jest to piękna świeża namiętność. Z rapem mam jak z wierszami, rzadko coś mi się podoba. Ale jak już mi się spodoba, ekscytuję się totalnie. Nie znam poprzednich albumów Bisza, więc nie mam z czym porównać jego nowej płyty. A jeśli sluchałam (bo Spotify nachalnie mi rekomendował), to to, że ich nie pamiętam i nie zagwiazdkowałam jest już moją recenzją.

Odkrywanie "Wilczego humoru" zaczęłam od pierwszego singla "Potlacz!", poleciał potem w zapętleniu kilkanaście razem. Kawałek zalatuje bardzo Łoną i Webberem, ale to przecież komplement, a po drugie oryginalności mu nie brakowało. Świetny teledysk tak na margnesie.
[Potlacz!]

Gdy na świat już otworzysz okno
Wpada do pokoju deszcz, możesz mocno zmoknąć
Suchej nitki brak, grubych nici splot
Supłuje twój świat w marynarski knot
I trzeba trochę się rozerwać     

Pieprz pozę kontroli, poza kontrolą bądź
I powiedz – no kto ci zabroni?
Czy warto? Interesuje chuj mnie to mnie
Pogardą obdarowuję chujnię hojnie
Wobec ciężkostrawności bytu
Zostaje nieznośna lekkość ręki
Żeby cisnąć w twarz hipokrytów
Śmieciowe umowy, kredyty, papierki
Tych głąbów gęby mnie do głębi gnębią
                                                               
Uwielbiam kiedy wszystko ze wszystkim się miesza. Mamy bardzo fajny język do takich kombinacji. Mamy dużo frazeologizmów, więc podwójnymi (a nawet potrójnymi) znaczeniami można się bawić, tak jak na przykład suchą nitką. Metafory zawsze spoko, zmoknąć i supeł, a rozerwać to już sztos. Odniesienie do Kundery musiałam w tym wpisie wstawić. Tyle słów podobnie brzmi, że rap aż się prosi by je łączyć. "Tych głąbów gęby mnie do głębi gnębią" - to z serii takich zdań, które sama chciałabym pisać i jakoś zwyczajnie cieszę, że się zmaterializowały.

C.R.W Nevinson
The Wave
[Nie obrażaj się]

Znów w zatoce zlewu flota statków grozi abordażem
I pomyśleć – jednym z moich marzeń było marynarzem być

Prysznica spływ znów zapychają dzielone na czworo włosy

Dużo śpię, ale żyję jak zabity [Wilczy humor]

Kiedy czytam takie wersy to myślę, że może dobrze, że nas w szkole katowali metaforami i frazeologizmami. Może to komuś niepostrzeżenie zostaje w głowie. Pamiętam, że miałam taką książeczkę, która poprzez śmieszne historyjki wyjaśniała te wszystkie białe kruki i grube ryby. Dzięki niej zapamiętałam w końcu co to znaczy "piąta woda po kisielu", którego sensu za nic nie mogłam złapać. No a w ogóle to przeczytałam każdą opowiastkę z kilkanaście razy, bo po prostu była to fajna zabawa. To taka dygresja z morałem: nigdy nie wiadomo co cię ukształtuje, wyedukuje i zainspiruje! No i pozycja obowiązkowa dla dzieciaków. (Właśnie doszłam do wniosku, że mój blog mógłby zamienić się w polecanie mega książek dla dzieci. Moje dzieciństwo stało pod ich znakiem.)

Ale wracam do "Wilczego humoru". Muzyka Radexa to przede wszystkim nieoczywista prostota. Podoba mi się glównie w tych odsłonach minimalistycznych, kilka dźwięków na krzyż. Wydawałoby się, że to po prostu takie nic. Gdyby rozdzielić bit i słowa to nikt by nie podejrzewał, że to się jakkolwiek zgra. I to zgra w tak unikalne kawałki. "Wszystko na płycie zrobione zostało metodą chałupniczą – uczyłem się od początku i sam sprawdzałem jak działają poszczególne patenty, wszystkie dźwięki praktycznie ustawiałem za pomocą myszki. Żadnej automatyki, żadnych długich loopów. Dlatego też praca zajęła bardzo dużo czasu i przypominała tkanie gobelinu. Jako absolutny debiutant, nagrałem płytę wyjątkowo intuicyjną (...)"- mowi Radex. Eksperymentalne intuicyjne poszukiwania bardzo słychać w tych kompozycjach. Trzeba mieć pewność siebie i samoświadomość, żeby tak nie bać się skromności i nie szukać oszałamiającego efektu, a dać charakterystyczne niepowtarzalne tło podbijające tekst i treść. Żałuję, że nie mogę całej płyty okrzyknąć moim objawieniem, podoba mi się mniej więcej połowa utworów. Ludzie w ogóle się podzielili, jedni nie odnajdują się stylistyce, tak swobodna do granic konwencja ich odrzuca, inni są zachwyceni bezkompromisową twórczą zabawą. Jest jeszcze grupa tych, którym "siadło" po kilkukrotnym odsłuchaniu.

Wartością nie do przecenienia, dzięki której dałam się tak wciągnąć w świat Bisza są nawiązania. W końcu studiował filologię polską przez rok, ostatecznie skończył kulturoznawstwo. Fajnie gdyby istniał rap jako intelektualna zabawka.
[Pogoń]

Jest coś do – ot tak – zrobienia
Zrobiłby to nawet Gang Olsena
Jeśli się nie uda trzeba będzie grać od zera
Skończymy na bruku jak... fortepian Chopina?
Olej kamuflaż, nie wtapiamy się w nic
Do niczego nie podobni, wyjęci
Spod prawa i lewa, i spod poły płaszcza


Ten ostatni wers mnie niezmiennie zaskakuje swoją zmyślnością. W ogóle (o czym już pisałam na blogu-http://klarakluczykowska.blogspot.com/2015/10/zapomniane-uczucie-zdziwienia.html) umięjętność budowania czegoś niespodziewanego, czysta niespodzianka, to coś co lubię najbardziej na świecie.

[Nie mam głowy]

Mam swój film, za który czeka mnie tu lincz jak David
Prosta historia tak wymownie pozbawiona puenty

Może jestem prosta (hehe), ale nie mogłam się nie uśmiechnąć, kiedy to usłyszałam.

Słuchajcie, czytajcie, odkrywajcie!
Charles Piazzi Smyth
The Great Comet of 1843



wtorek, 4 października 2016

Czarny protest

Update: Moje poglądy się zmieniły, w 2020 brałam udział w protestach przeciwko wyrokowi TK o niekonstytucyjności przesłanki do aborcji w postaci dużego prawdopodobieństwa ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo jej nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu. Od życia większą wartość ma dla mnie godność życia. Ważniejsza jest edukacja, wsparcie, a zakaz jest łatwym sposobem czyszczenia sobie sumienia. 

Tommy Ingberg
Careful
Nie można być ze mnie dumnym. Nienawidzę samej siebie kiedy siedzę, myślę i potrafię się wahać. Prościej byłoby hasztagować, robić selfie, być jednoznacznie po którejś stronie barykady i czuć się dobrze samemu ze sobą.

Aborcja to jedyny temat, na który rozmawiam z aż tak ściśniętym żołądkiem i fizycznym bólem, i atakuje mnie tak agresywny natłok myśli. Mamy XXI wiek, a nie mamy zgody co do tego KIEDY ZACZYNA SIĘ CZŁOWIEK. Pieprzę taką cywilizację, gdzie zamiast chronić prawo do życia tych, którzy nie mogą zastrajkować w swojej sprawie, solidaryzujemy się w imię wyboru do nieurodzenia dziecka z zespołem Downa.  Gdyby nie stanowcza reakcja matek („nie ma mowy, urodzę") na sugestie lub naciski lekarzy, to trochę ludzi by ubyło. Tych którzy się urodzili jednak zdrowi zresztą też. 

Dziś odbył się czarny protest przeciwko ustawie zaostrzającej przepisy dotyczące możliwości aborcji (na dole można ją przeczytać klikając w zdjęcia). Pierwszy raz musiałam się przebierać ideologicznie. Założyłam białą koszulkę, zdjęłam. Przecież nie jestem za zmuszaniem do urodzenia dziecka z gwałtu. Przecież chcę, żeby lekarze mogli ze spokojem wykonywać badania prenatalne, oczywiście wolałabym, by w celu podjęcia ewentualnego leczenia. Nie chcę, żeby kobiety, które poroniły mogły spodziewać się (chociażby po jakimś donosie) śledztwa czy oby na pewno poroniły nieumyślnie. Wyjęłam czarną koszulkę i schowałam ją z powrotem. Dla mnie zarodek to człowiek, z całym swoim całkowicie unikalnym kodem. To jakiś cud, że już wiadomo tyle rzeczy, trzeba tylko pozwolić mu się rozwijać w ciele matki. Co to znaczy: moje ciało mój wybór? Faceci nie mają prawa się wypowiadać? To jakiś absurd. Ja bardzo bym chciała, żeby się wypowiadali, to w końcu również o ich dzieciach, ich uczuciach, ich opiece nad rodziną toczy się dyskusja.

Co z pomocą dziewczynom, które chcą urodzić dziecko z gwałtu? Ktoś je ochroni przed presją rodziny? Co z kobietami, które chcą rodzić, mimo że są chore na raka? Ktoś je ochroni przed niedopuszczalnymi uwagami lekarzy? Dlaczego nie ma dyskusji o drugiej stronie?  Po co nam edukacja seksualna skoro właściwie w „cywilizowanym kraju” powinna być dopuszczalna aborcja do 12 tygodnia (przecież część protestujących właśnie tak uważa)? Skoro to jest takie proste, to po co edukować? Wystarczy nauczać, że spoko, zawsze jest opcja, żeby dziecka nie było. I luz, powinnaś i powinieneś mieć czyste sumienie.


A co mnie najbardziej smuci, że tworzą się getta jedynych prawd. Wklejam komentarz jednej z dziewczyn pod wpisem na blogu: http://mdcb.pl/konrad/moj-protest/

Tommy Inhberg
Bubble
A dziś muszę przyznać, że się wystraszyłam- samej siebie. Bo oto pragnąc wyrazić swoje pragnienie wolności, ubrałam się w jeden z kolorów, mama jeszcze przed wyjściem sprawdziła czy ten 'odpowiedni' i wyruszyłam w miasto. Pierwsze co zrobiłam, zaczęłam się rozglądać ile kobiet jest 'moich' a ile 'tych drugich'. Kuźwa- w moim mieście, które uwielbiam za otwartość na innych i wielokulturowość, rozglądałam się za 'swoimi'. Pierwszy raz nie czułam się jak u siebie, tylko na jakiejś planszy do gry. Tego się boję- że zamiast dyskutować, tolerować się i akceptować swoje różne poglądy, będziemy ubierać się w czapki, które z góry określą naszą przynależność polityczną, rasową, religijną. Nie trzeba będzie rozmawiać- wystarczy jedno spojrzenie i będzie wiadomo kto jaki jest. Jestem przeciwna sprowadzaniu kogokolwiek do jednego koloru czy poglądu. Ja w takim świecie nie chcę żyć. A dałam się na chwilę do niego teleportować. Źle mi z tym.


Tommy Ingberg
Call


A może już nie ma przestrzeni na dyskusję? A może powinnam nie relatywizować życia, nie wahać się, nie rozmawiać, mieć swoją rację, innych nie słuchać. Ale jednak nadal liczę na wrażliwość po obu stronach.

Obrazek po lewej mnie nie śmieszy, jest mi przykro i ogarnia mnie złość.


Szafuje się też etykietkami, więc powiem jeszcze, że z kościołem czy bez, w kwestii aborcji zawsze czułam tak samo. Bo może tu nie można wiedzieć czy argumentować, może tylko się czuję. Mam nadzieję, że mam prawo. 














środa, 17 sierpnia 2016

#nowehoryzonty2016

To była najlepsza edycja Nowych Horyzontów

 (z pięciu na których byłam)

Kupno karnetów oznaczało jedno - zobaczę tyle filmów ile się da! Ten festiwal to niezwykła intensywność wrażeń i mało spania, cztery/pięć filmów dziennie, debaty do czwartej rano, a o 8:30 pobudka, żeby zarejestrować się na filmy na następny dzień. Ot, taki urok. Uwielbiam za miejsce - za cudowny Wrocław, reset głowy (oderwanie się od życia i codziennych myśli) i napchanie jej taką ilością historii.

Migawka z Nowych Horyzontów 2015

Co prawda co roku tworzę własną kategorię pt." O TO NA PEWNO MI SIĘ SPODOBA" i gorzko się rozczarowuję, i to te filmy okazują się najgorszymi filmami festiwalu, ale staram się uczyć jak je wybierać i jak nie dawać się nabrać, jak sobie odmówić - mimo, że serce złudnie podpowiada, że to coś idealnie dla mnie. Victor Erice to było moje totalnie odkrycie festiwalu, tak bardzo jest to filmowy świat, w którym można się zanurzyć i nie musieć pamiętać na przykład - że trzeba oddychać. Bo oddycha się w rytm filmu, nawet jeśli on jest bardzo powolny, to jest to naturalne i magiczne. Nowości i filmy, które przyjechały z Cannes też nie zawiodły, przede wszystkim genialna rumuńska Sieranevada - autentyczna i do bólu realistyczna dzięki przerysowaniu. Bardzo podobała mi się często krytykowana pierwsza scena. Kamera jest daleko od bohaterów, nie dzieje się w sumie nic, ale ujęcie - właściwie dokumentalne - jest długie i ustawia nas w czasie rzeczywistym. Ostrzega nas, tu nie będzie skrótów, tu przeżyjemy wszystko razem z bohaterami. Kolejna scena to już ustawienie widza bardzo blisko oglądanych postaci, możemy ich praktycznie dotknąć. Miejsce akcji to głównie malutkie mieszkanko. Miałam momenty, że po prostu nie mogłam wyjść z podziwu, gdzie udało się tam zamaskować cięcia, kamera przeciska się między bohaterami, krąży od pokoju do pokoju, jest to trochę klaustrofobiczne, ale idealnie pasuje do koncepcji. Postaci są charakterystyczne, ale nie wycięte z papieru; dialogi świetne, zabawne kłótnie rodzinne, które brzmią znajomo, absurdalne zwroty akcji budujące rytm filmu i jeszcze obraz rumuńskich rytuałów i konfliktów pokoleniowych na tle historycznym. Nowy film Farhadiego – Klient, też świetny, co prawda ten intensywny maraton w dzień i rozmowy nocą sprawiły, że przysnęłam, mimo, że był bardzo wciągający. Atmosfera jak to u Farhadiego - dużo napięcia. ostatecznie zrobił się z tego już mocny thriller, co chyba nie każdemu się spodobało. Farhadi ma totalnie swój styl, nie kombinuje z formą, po prostu kręci bardzo dobre kino i oglądając to wydaje ci się "jak to łatwo zrobić film". Cudowna lekkość mimo bardzo trudnych tematów, a reżysera widać że fascynują ludzie, a przede wszystkim to jak reagują na trudne i niespodziewane wydarzenia. Natomiast zwycięzca Złotej Palmy – Ja, Daniel Blake, rozczarował (zresztą tego można było się spodziewać bo głosach, ze wygrał niezasłużenie), przewidywalny kiczowaty szantaż. Na dodatek irytujący główny bohater jako zbuntowana ofiara systemu mnie w ogóle nie przekonał.

Retrospektywa Nanniego Morettiego to była słodka uczta. Z jego twórczością kojarzą mi się dwa słowa: esej i poemat. On bardzo dużo czerpie z siebie, swoich poglądów i doświadczeń. Był gościem festiwalu i podobno był bardzo zmęczony (albo znudzony) na spotkaniu z publicznością, ale w swoich filmach jest zabawny, pełen energii, a one same (BiankaKwiecień, Czerwony lobik, Kajman) są pełne uroku i świeżości.




sfrustrowany, ale pełen wdzięku Moretii gada do kwiatków

Polski film,co do którego miałam obawy, że będzie nieudanym eksperymentem - okazał się naprawdę udaną podróżą do tytułowego Ederly. Czarno-biały, surrealistyczny, zabawny i naprawdę oryginalny. Byłam mega dumna (filmowy patriotyzm), oglądałam go z moją kuzynkę, która jest pół Polką, pół Francuzką i mieszkała też w wielu innych państwach i zawsze chcę, jeśli już ogląda coś polskiego, żeby to był coś! Filmem, który wygrał o włos - właśnie z Ederly - plebiscyt publiczności były Wszystkie nieprzespane noce. Miało być świeżo, a wyszło sztucznie i trochę o niczym. Dialogi często koszmarne, wywołujące śmiech na sali, a do tego główny aktor i jego pseudofilozoficzne pytania jedno za drugim to trochę za dużo. Przyjaciel głównego aktora bardzo na plus, wręcz czasem błyszczał przy swoim koledze. Niestety problem jest też taki, że chyba to jest w pewien sposób też dokumentalny zapis i wyłania się z tego przykry obraz dwudziestolatków. To co cieszy to brak rozbuchanych mocnych kolorów. Co jednocześnie podkreśla  brak oryginalności włóczenia się od imprezy do imprezy, ale i subtelnie okrywa swoich bohaterów bezpiecznych kokonem nie każąc im się na siłę wyróżniać. Szkoda, że o Wszystkich nieprzespanych nocach zapomina się w mgnieniu oka, brakuje im jakiegokolwiek ciężaru. Natomiast polskie krótkie metraże debiutantów (Dzień Babci, Edukacja) dają nadzieję, że rośnie nam pokolenie uzdolnionych twórców. CDN może nastąpi, bo w końcu zobaczyłam na Nowych Horyzontach ponad 40 filmów, więc to studnia bez dna.

wtorek, 3 maja 2016

Wsiąść do pociągu


Herman Landshoff
Beth Wilson at Rip Van Winkle Bridge
Czasem wsiadała do przypadkowego pociągu. Nie było łatwo omijać wzrokiem tablice informujące o celu podróży, a gdy pechowo dotarł do jej uszu komunikat "pociąg osobowy Lajkonik do Berlina stoi na torze 2, przy peronie 3" to wyskakiwała jak oparzona. Przecież chodziło o to, żeby nie wiedzieć gdzie się jedzie. A tu jeszcze zagranica-czy ona jest jakąś burżujką? Nie stać jej. Ale czasem faktycznie ni stad ni zowąd wyjeżdżała o niczym nie informując. Zresztą nie planowała tych podróży, to jak miała o tym wcześniej powiadomić. Czy kogoś to irytowało? Gdy rozpoczęły się te tak zwane obieżyświatowe kaprysy to bliscy byli zaniepokojeni, a dalsi - łapali się za głowę "jak tak można". Z czasem się przyzwyczaili. 





Adela była odpowiedzialna, zawsze na czas, nie chorowała, nie omijała zajęć, czasem tylko wyjeżdżała w siną dal. Znikała i nie była w niczyim zasięgu.



sobota, 23 kwietnia 2016

Kamyki w gębie

Tej nocy wpychała sobie całe garście kamyczków do buzi, tych kolorowych - orzechowych, aż trzeszczało jej w uszach, gdy próbowała je wszystkie naraz przegryźć. Smak dzieciństwa miał przywrócić poczucie realności. Słaby pomysł, by przywoływać przeszłość by poczuć teraźniejszość?
Ważne, że na Adelę działał.

Marianne Breaslauer
autoportret
Popiłaby to wszystko tymbarkiem wiśniowym, gdyby tylko miała go pod ręką. Ale nic nie miała pod ręką, a nie chciało jej się ruszyć z miejsca, więc siedziała i napychałaby się dalej, gdyby nie dzwonek telefonu. Automatycznie odebrała, zapominając, że ilość kamyków skutecznie uniemożliwia jej wydobycie jakiegokolwiek dźwięku przypominającego ludzki odgłos.
-Halo? Halo...? ADELA?! - głos w słuchawce wyrażał irytację ale i pewien niepokój.
-Yhmmm?
No właśnie tak by to mogło wyglądać, ale (ale!) Adela z szybkością światła analizowała sytuację, także wcale automatycznie nie odebrała telefonu, tylko go zwyczajnie wyciszyła. A gdy jeszcze spojrzała kto dzwoni, to rzuciła telefon gdzieś w kąt. A dokładnie na łóźko. Za mocny jednak wzięła zamach i usłyszała stuknięcie urządzenia o podłogę. Ale nadal nie chciało jej się ruszyć, nie interesował jej stan telefonu, ale fakt, że paczka kamyczków żałośnie opustoszała. Pacnęła ją ręką i wyczuła jeszcze jeden orzeszek pod palcami. Ostatni. Ostatni i idę spać - postanowiła. Wysupłała go, włożyła do buzi i czekała aż kolorowa skorupka całkiem się rozpuści.

niedziela, 17 kwietnia 2016

Farmazony, farma żony, farmazonię w wazonie

Bill Brandt
Girls in shared attic 

Postanowione. Będę pisać kiedy zechcę, czasem z planem, czasem bez. Czasem o sobie, czasem o ludziach, których znałam albo myślałam, że poznałam. Nie, to nie miało brzmieć jak jakieś oskarżenie pomieszane z nastoletnim chlipnięciem "ludzie to tacy oszuści". Będę nadal wyglądać przez okno, ale dopowiem historie, których nie jestem w stanie albo nie chcę namacalnie, realnie zgłębiać. 


Friedrich Seidenstucker
Three girls looking out of the window
Mam nadzieję, że ani ja ani Wy, nie wypadniecie przez okno, czytając tych sto milionów dziewięćset pięćdziesiąt opowieści pisanych zazwyczaj nocą. Może o niej, a może o nim, a może o paczkach i listach, które nigdy nie dotarły do adresatów. A może dotarły, ale do niewłaściwych? Może o starych fotografiach, zatłuszczonych rozpadających się banknotach, które kupiłam za grosze w małym portugalskim miasteczku. Bo mnie czasem nachodzi nieodparta chęć zrobienia czegoś. A że często wiąże się z kupowaniem, no cóż. Materializm. A właśnie, czy kupowanie czyichś wspomnień to rzecz moralna? Chyba nie. No i chyba dziś nie zasnę spokojnie. Ale nie kupuję tylko rzeczy, które do kogoś kiedyś należały. Na przykład niebieskie lakierowane buty, też Portugalia, dokładnie Lizbona i malutki zawalony gratami retro i takimiż szmatami (ale piękny) sklep vintage. Starsza pani owinięta barwnymi materiałami, typowa dla takiego miejsca. Niezwykły klimat, który wdychałam, a potem szukałam tego odurzenia wszędzie i nie znalazłam. A te buty, do kupna których jedni mnie namawiali, inni - już po transakcji - wyśmiali, to symbol. Symbol zmiany, jakaś cecha dodana abo odjęta, nowość, coś czego w sobie nie widzieliśmy albo nie chcieliśmy widzieć. Ale też kreacja. I tym chcę się tu zająć, drobnymi kłamstewkami, niepohamowanym i chamskim koloryzowaniem, totalną ściemą, którą czuje się na kilometr. Blaga to takie fajne, zapomniane słowo. Nie mówiąc o: bajer, blef, bujda na resorach, matactwo, pic na wodę, kanciarstwo, kit. Ja najczęściej używam: szachrajstwo tudzież lipa.

Szkoda, że pamięć rzeczy martwych jest taka nietrwała. Bo zdjęcie mnie w nowych niebieskich butach trzymającą (ciągnącą po ziemi?) dwa ogromne foliowe worki wygrzebane gdzieś w jakimś ciemnym zaułku (też niebieskimi, żeby jakaś kompozycja jednak była) wypełnionymi zgodnie zresztą z przeznaczeniem - śmieciami, to byłaby piękna metafora w tym miejscu. Ale niech każdy to sobie interpretuje jak chce albo niech nie interpretuje, jak nie chce. Do niczego nie zmuszam. Wiersz na dobranoc, miłych!
Ernest Bryll

poniedziałek, 14 marca 2016

Pamiętać o sklerozie

Wczoraj miałam napisać ten post, ale pozostał niedokończony, bo to był właśnie TEN moment. Żeby na zimnie posiedzieć z kimś, kto chce z Tobą na tym zimnie siedzieć i słuchać tych wszystkich słów, których coraz częściej nie umiem powstrzymać. Bardzo tego potrzebowałam i chociaż czasem ze mną ciężko wytrwać w tym samym czasie, miejscu i akcji  - to jednak ludzie potrafią i się starają. To mnie nie przestaje zadziwiać.


Kiedy nadchodzi kryzys, kiedy nie czuję się na siłach, to wiem, że gdy wyjdę do ludzi to oni podarują mi...bursztyn. Dosłownie i w przenośni. Noszę ten bursztyn w kieszeni płaszcza, żeby nie zapomnieć jak ludzie dookoła są pięknie dobrzy i jak mnie zmieniają słowami, spojrzeniami i ruchem rąk, głowy, mięśni twarzy.

Kiedy będąc na imprezie w akademiku, po trzeciej zaczepce pójdę do pokoju obcych ludzi, którzy umieją szczerze opowiadać o marzeniach i są zainteresowani tym co ja robię na tym świecie. Kiedy z trzech chłopaków zostanie jeden i wpuści mnie z kanapkami, choć już zdążył się położyć i opowie mi o swoich decyzjach, o powrocie stopem z Turcji i podaruje taką historię, że wrócę ze łzami w oczach na imprezę, która już zdążyła się skończyć. I choć ludzie już pewnie nie pamiętają miliona drobnych i mniej drobnych rzeczy, które zrobili, to ja mam to wszystko w ogromnym skarbcu. I tak, lubię oglądać te błyskotki. Kiedy mnie oślepiają (jak teraz) to chcę spędzić następny dzień na powtarzaniu jednego słowa - dziękuję. Jeśli czytasz to i mnie znasz to naprawdę weź to do siebie. Mam Ci za co dziękować. A jeśli nie znasz, to wiedz, że na pewno ktoś chciałby Ci podziękować, ale pewnie nie ma możliwości.

I tak - mam słoik wdzięczności, decyduję świadomie co chcę pamiętać. Miałam pisać regularnie pamiętnik i nie bardzo mi to wychodzi, ale te karteczki są datowane, także wszystko sobie będę mogła poodtwarzać.

Cieszę się jak głupia jak dogaduję się z kimś ponad światopoglądami, każdy z nas denerwuje się tak samo, bo chodzi fundamenty, ale zaciskamy zęby i rozmawiamy. Możemy się bić, gryźć i wydrapać oczy, ale... rozmawiajmy! Ale to się zdecydowanie udaje, więc jeśli chodzi o podziały, które wydają się teraz coraz większe, to dzięki wartościom i ideałom - da się to może zatrzymać. I zacząć realnie szukać kompromisów i rozwiązań.

Co z tego, że ktoś uważa, że udało mu się Ciebie zniszczyć, poniżyć czy cokolwiek innego, jeśli Ty się temu nie poddałeś i nie masz zamiaru tego rozpamiętywać czy przejmować się zanadto. Nie obchodzi mnie nawet czy w takiej sytuacji jego satysfakcja będzie mniejsza, większa czy taka sama. Nie chcę, żeby ktoś butami, kamieniami czy słowami rzucał na oślep bez powodu, ale to ode mnie zależy czy zechcę skupiać się na ich łapaniu i pakowaniu do skarbca. Możesz mieć skarbiec pełen klejnotów albo pełen kamieni, to Ty decydujesz. A niektóre kamienie bywają szlachetne. Nawet dosadna krytyka jest piękna, gdy komuś na Tobie zależy albo nawet gdy nie zależy, a Ty coś wyciągniesz z tego dla siebie.

To temat, w którym banał goni banał, i cóż robić.

Dziękować pewnie.



niedziela, 7 lutego 2016

Piszcie, piszcie, inaczej będziemy zgubieni

Nie lubię tego słońca (tego prawdziwego), które zaświeciło dziś w Warszawie. Nagle zrobiło się tak jasno, że nie można się nigdzie ukryć. Nie znoszę ciemności za dnia, ale już ją oswoiłam. Teraz znowu muszę się przestawić. Najgorzej, że wydaje mi się, że wnętrza nie da się uchronić przed promieniami, które przenikają Cię i powodują dreszcze. Nie mam ochoty na żadne napromieniowywanie. Ale ludzie są zachwyceni i chcą więcej, to cieszy - możne tylko ja jedna jestem w takim nastroju!
 

Po niebie sztucznym jak makieta - niebieściutkim, bez jednej chmurki - leci samolot. Wyraźny, świetnie widoczny. A ile takich wcześniej przeleciało niezauważonych? Choćbyśmy nie wiem jak chcieli i wytężyli wzrok - nie zobaczylibyśmy ich. Wszystko wydaję mi się dziś nierzeczywiste. Czytam "Dziennik roku Węża" Siemiona i cieszę się jak głupia, że ktoś tak podobnie patrzy na świat i na siebie. I ma tyle samo wahań i wątpliwości co ja. 

Zazdroszczę autorowi, że pisze coś wykoncypowanego, żeby chwilę później bez ładu i składu zarzucać nas myślami i tym co akurat przyszło mu do głowy. "Cały ten dziennik momentami zmienia mi się w spis żartów bez adresata." Wszystko wydaje się takie autotematyczne, ciągła analiza tego o czym pisze i o co właściwie mu chodzi. Ale to w końcu dziennik (z góry zakłada skupienie się na sobie), to mi się podoba, ta niepewność i pytania wydają się całkiem naturalne. Potrafi wprost, bez żenady przyznać: "Tyle noszę w głowie rozmaitego dobra, szpargałów, odkryć i olśnień, a właściwie nie mogę tego wszystkiego nikomu przekazać." Dlatego męczę ludzi, żeby pisali, najlepiej bloga - żebym mogła to czytać. Tyle rzeczy gdzieś tam się przewala w głowach i znika bez śladu, nie daje mi to spokoju. Podziwiam umiejętne posługiwanie się słowami, składanie swoich wrażeń w zamknięte zdania i akapity. Czytałam niedawno o tym jak topnieje jedno z najdelikatniejszych intymnych uczuć - zachwyt.(/http://podnaporem.pl/ostudzone-zachwyty/) Jak łatwo można to zniszczyć w kimś i jak łatwo to zniszczyć w sobie, jak łatwo topnieje w nas. Ale ostudzony zachwyt to jak zamrożone ciepło. Na tym samym blogu wzruszyłam się czytając o wieczorze wigilijnym, są tak uniwersalne stany, że trudno nie pisać o nich banalnie lub nie przerysowywać. A tu się udało - http://podnaporem.pl/swieta-rodzina/. Linki niestety już nieaktywne. I tak właśnie wszystko znika.


Dawno dawno temu, nauczyłam się, że mogę być z siebie dumna tylko wtedy, kiedy inni są ze mnie dumni. To był warunek istnienia mojej własnej dumy. Nie mówię o takim wewnętrznym zadowoleniu, duchowych zwycięstwach, tylko o prostej dumie. Realizowałam założenia i plany, starałam się o dobre stopnie itd., zwyczajnie starałam się by były powody, żeby ktoś był ze mnie dumny. Dlatego teraz najbardziej dziwi mnie, że gdy na czymś mi zależy i to się udaje, to moja radość jest tak wielka, że nikt po ludzku nie może jej ze mną dzielić. Nie rozumie co w tych osiągnięciach jest aż tak wspaniałego, by się nimi zachłystywać. A ja rozumiem - bo są wreszcie moje. Chyba już tak zostanie, dziwna zmiana.

PS Kero One odkryty właśnie dzięki Dziennikowi.





piątek, 5 lutego 2016

Słońce do wynajęcia

Nie będę oszukiwać, że nie dzieje się nic spektakularnego związanego ze światłem. Powiem więcej, jest to na tyle spektakularne, że cała Warszawa może to oglądać.

Od kilku dni myślę co to za cholerny neon świeci w centrum Warszawy. Psuje mi klimat nocy i jej tajemnicę. Ale wpaść na to, że to słońce (słońce dla Warszawy!) - to nie, nie przyszło mi to do głowy. Co to za wspaniały pomysł zwariowanego człowieka! Sztuczna żarówa, która świeci dzień i noc. Gdy się zrobi szaro, wieczór wydaje się bardzo wczesnym, nieprzyjemnym porankiem o wschodzie (faktycznie) słońca. Ale nocą? Światła miasta zawsze lubiłam, subtelne i delikatne, ale to mnie irytuje.Właśnie chciałam przestać narzekać, ale znalazłam to: https://podarujslonce.pl/ Co się dzieje w tej stolicy! Taka akcja reklamowa Żywca Zdroju? Że niby żywioły - woda, słońce? Stop. Nie chcę tego analizować ani zrozumieć.

 "Słońce tworzy blisko 560 lamp." Zachciało mi się lamp to mam. Ale jeżeli komuś to się podoba, rozświetla mroki, z jakiejś perspektywy wygląda ładnie, wskazuje drogę - ok. Ale akcja wyświetlania imion? Naprawdę? Ludziom już nie wystarczy zwykłe słońce dla każdego? Trzeba mieć takie specjalne, z dedykacją! Może to się liczy w życiu, a ja żyję w kłamstwie...

Nie będę rozbijać tego postu na dwa. Bo znowu o świetle. Chyba powinnam zmienić nazwę bloga na "światło światła". Historia pt. "tajemnica lampy" bez zmian. Ale za to co się dzieje na klatce schodowej przed samym wejściem do mieszkania! Żarówka urządziła dziki taniec, czy jak to tam nazwać. Mruga tak szaleńczo, że po przejściu tych wszystkich schodów, czujemy jakbyśmy trafili w najgorsze odmęty swojej wyobraźni. Po zamknięciu za sobą drzwi, oczy oddychają z ulgą, ale nadal mamy mętlik w głowie i czarne plamy. Od kiedy zaczęłam bardziej zwracać uwagę na światło, spotykają mnie takie oto rozrywki.

PS Właśnie przeczytałam, że słońce dla Warszawy świeci w godzinach od 16 do 22, więc nie mogło mi przeszkadzać ciemną nocą. Widocznie oślepienie nim i irytacja trwały jeszcze długo po 22. A naprawdę to nie wiem, mam zwidy. Cieszę się, że jednak gaśnie. To sprawia, że przybliża się do ideału. Ideału oryginały i mojego ideału czyli swojego nieistnienia.


Niedługo Walentynki. Nie podaję Wam pomysłów na prezent dla ukochanych, ale przynajmniej wiecie co odradzam.

PS 2 Zajrzałam do regulaminu tej fascynującej akcji i ogłaszam konkurs na jak najlepsze wykorzystanie aż 18 liter oraz tego pola, skoro już powstało. ("W formularzu Uczestnik wpisuje 1 wyraz zawierający maksymalnie 18 liter, który zostanie wyświetlony na ekranie znajdującym się na budynku Q22 w Warszawie, po tekście „Słońce dla”.) Może pokażmy solidarność z uchodźcami z Syrii?  Ale każda projekcja trwa 60 sekund, więc może nie warto silić się na fajne pomysły. Niech każdy wpisze swoje imię i z zachwytem obserwuje neon dedykowany tylko jemu. Z domyślnym dopiskiem: serdeczne pozdrowienia również dla wszystkich moim imienników. A jednak, ostatecznie to bardzo miła akcja.

wtorek, 2 lutego 2016

Jeszcze więcej światła



Myślałam, że tajemnica lampy palonej dniem i nocą na razie schowa się w cieniu. Czerwone światło było nowością, która wystarczyłaby na długi czas. Moja obserwacja tamtego mieszkania stała się rytuałem. Trzecia w nocy. Patrzę przez okno. W "moim" mieszkaniu nie pali się żadna lampka, a zwykłe, pełne światło. Obok w pokoju też. A powyżej ostre jasne światło innej żarówki. Szczerze mówiąc, czuję się zdezorientowana. Do tamtej sytuacji się przyzwyczaiłam, lubiłam śledzić zmiany. Ale to jakaś przesada.



Film, który zobaczyłam na myfrenchfilmfestival.pl bardzo wpisuje się w moją opowieść o lampach. Główny bohater, sierota wychowywany w klasztorze, gdzie zajmował się wymianą żarówek i ogólnie szeroko pojętym pilnowaniem oświetlenia, musi pewnego dnia wkroczyć w prawdziwy świat. Wchodzi z niego z myślą, że posiada dar dawania (rozpalania?) światła. Jest nieśmiały, zagubiony i naiwny. We wszystkich opisach jest porównywany do Amelii Poulain. Dla mnie jest jednak innym bohaterem, choć nie przeczę - o bardzo dobrym sercu. Świetny pomysł, który mógł (sic!) wypalić, a jednak bajkowe schematy i zbyt proste przerysowanie go tłamszą. Ale jeśli komuś magii nigdy nie jest za wiele to polecam. Oryginalności filmowi nie można odmówić, jak i nowego podejścia do elektryki oraz ludzi od światła (ach te metafory!) Okazuje się, że ich świat jest totalnie fascynujący i wciągający.




PS Czwarta rano. Bez zmian - nadal pali się światło u wszystkich wspomnianych na początku.

niedziela, 31 stycznia 2016

Ciąg dalszy tajemnicy lampy


Jest środek nocy (dziwne określenie, dla mnie to zwyczajnie wieczór), a lampa w pokoju naprzeciwko - świeci. Żyje tam ktoś, kto ostatnio starał się uregulować swój tryb życia i chodzić spać wcześnie, a przynajmniej wcześniej. Z pobłażliwym uśmiechem i delikatną satysfakcją (bo czuję, że to nas jednoczy) stwierdzam, że mu się nie udało. Ale co ważne i zastanawiające, ciągle zostawia zapaloną lampę przez cały dzień. Bogacz? Lekkoduch? Zapominalski czy oswajający już nawet dzień sztucznym światłem?




Ale jest jedna zmiana, która mnie zaskoczyła. Bywają dni kiedy pokój jest skąpany w czerwonym świetle. Ustawiona jest jakaś przesłona albo zasłona. Może za nią nadal tkwi ta sama lampa, ale nie za bardzo w to wierzę, bo w środku wydaje się jakby jaśniej. Ale ja widzę tylko przygaszoną czerwień. I chociaż jest to dość nietypowy kolor jak na mieszkanie, to on sam w sobie jakoś mnie nie dziwi. Zielony, niebieski czy pomarańczowy byłby dziwny. A na ten jakoś macham ręką. Ktoś się ode mnie odsuwa, pomieszczenie staje się dalekie i nierzeczywiste.



Dmitry Loginov
Może odbywają się wtedy jakieś surrealistyczne seanse? Nie wiem.

Teraz jest wyjątkowo spokojnie, bo świeci standardowa lampa, tuż przy oknie. I nie wiem dlaczego, zawsze myślę o jednym. O tym, jak wytrwale ktoś pracuje.