czwartek, 31 grudnia 2015

Filmy na Sylwestra

Szukacie dobrego filmu na Sylwestra? Dobrze trafiliście, ale pamiętajcie, że możecie je sobie po prostu dopisać do listy 'must see'. Nie mogę się doczekać, więc zaczynajmy!

U Turn
Droga przez piekło


Możecie wybrać się w totalnie szaloną podróż z Seanem Pennem! A raczej utknąć w zapadłej dziurze gdzieś w Arizonie...Brzmi źle? A będzie jeszcze gorzej - awantury, prześladujący naszego bohatera pech, piaski pustyni i odór padliny. A gdy do akcji wkroczy pociągająca Jennifer Lopez i zazdrośni o nią faceci, to sytuacja robi się jeszcze bardziej skomplikowana. Zazdrosny jest też Joaquin Phoenix, który nie przepuści okazji, żeby pobić się o honor swojej głupiutkiej dziewczyny.


Kogo jeszcze brakuje w takim gronie? Stukniętego mechanika, który nie dość, że głupawy i złośliwy, to wybucha niepohamowanym, złowieszczym śmiechem. To u niego Sean zostawił samochód. To był jego pierwszy błąd, ale zapewniam Was, że nie ostatni. To dopiero początek całej serii błędów i bardzo nieprzyjemnych, ale też śmiesznych w swoim absurdzie - konsekwencji.

Stare hity muzyki country np. Johnny'ego Casha potęgują absurdalną atmosferę. Totalne szaleństwo, oparte na przerysowaniu  kiczowatych schematów prawie wszystkich przeciętnych filmów wszechświata, sprawia, że łapiemy się za głowę i pytamy siebie samych "co ja oglądam?!" W pewnym momencie twórcy, obiektywnie rzecz ujmując, przesadzili, ale kto by się tym przejmował w Noc Sylwestrową? "To był dobry dzień. Nikt nie zginął." - to cytat z naszego pechowca. A czy Wy przeżyjecie ten sen i tę noc? A, zapomniałabym. Zdania perełki, rady stulecia wygłasza bezdomny żołnierz, idealne do pospiesznego zapisania w organizerze!



Życzę Wam, żeby następnego dnia i przez cały przyszły rok Peggy Lee śpiewała Wam jak podczas napisów końcowych tego filmu,"It's a good day"!



usatysfakcjonowany lord Artur klaszcze 

A jeżeli ktoś uwielbia filmy kostiumowe i bardziej klasyczną urodę aktorów, a przy okazji lubi pośmiać się, tkwiąc po uszy w intrydze, którą rozpoczęła sprytniutka Julianne Moore to "Idealny mąż" (1999) jest...idealny! Ale chyba nawet Julianne nie spodziewała się do jakich rozmiarów urośnie cała sprawa. Ile tu zwrotów akcji, komplikacji i kłamstewek, palce lizać!





ojciec Artura i moja mina przez połowę seansu
Aktorzy paradują w tych pięknych strojach z XIX wieku, ale wygłupiają się o wiele bardziej, niż we współczesnych komediach. Najbardziej dowcipny jest Rupert Everett w roli lorda Artura. Jest nieznośnie zarozumiały, irytuje swoimi przemądrzałymi tekstami. Ostatnie słowo należy do niego, bo wie wszystko najlepiej. Ale przy tym jest niezwykle pociągający. Nie ma zamiaru się żenić, bo wiadomo "kochać samego siebie to początek romansu na całe życie". Czy uda mu się wytrwać w postanowieniu i oprzeć się presji ojca?

lord Artur zwierza się mądrej głowie


Jego ojciec chodzi ciągle oburzony, w charakterze syna widzi same wady. Jest uroczy i prześmieszny w swoich reakcjach na niekonwencjonalne zachowania otoczenia. Zbulwersowany ciągle coś wykrzykuje.

Tu jedyny i wyjątkowy uśmiech.




Nigdy nie widziałam Cate Blanchett tak delikatnej i łagodnej, byłam pod wrażeniem!





Eleganckie przyjęcia, piękne kostiumy, dopracowane fryzury, kolekcje rozmaitej biżuterii. Do tego gwiazdorska obsada i mnóstwo humoru. Czy istnieje lepsze połączenie? Tak dobrej kostiumowej błazenady jeszcze nie widziałam jak żyję. Świetny pomysł, jeśli chce się z uśmiechem i oddechem wejść w Nowy Rok. Tego Wam życzę z całego serca!


poniedziałek, 21 grudnia 2015

Pomysły na prezent!


Siostra leży u mnie w pokoju i mnie męczy. Szybko muszę napisać to co chcę i idę się z nią... bawić? Zachowujemy się nadal jak małe dzieci, dokuczamy sobie, rzucamy wściekłe spojrzenia i jednocześnie umieramy ze śmiechu. Bardzo Ją kocham, przeraźliwie się cieszę, że jest w tym samym mieście, domu, a czasem pokoju. Teraz się obraziła i poszła zjeść kawałek ciasta.

 Tę płytę wzięłam do ręki, bo spodobała mi się okładka. Niezbyt to oryginalne ani mądre, ale tak bywa. W muzyce nie lubię ascezy, bardziej cieszy mnie pełnia brzmienia, przejrzysta forma, soczyste dźwięki, niż wyselekcjonowane i powtarzane na okrągło nuty i akordy bez konkretnej całości. Współczesne eksperymenty zawsze mnie irytowały,  kilka dźwięków na krzyż zagranych na pianinie ot tak, nigdy nie wzbudzało mojego entuzjazmu. A tu współbrzmienie fortepianu z elektroniką mnie zaskoczyło, jakby od zawsze w kosmosie było takie połączenie, a ja usłyszałam je pierwszy raz w życiu. To jak odkryć na nowo smak, którego nigdy się nie lubiło. Smyczki, perkusja, gitara tworzą lub dopełniają brzmień niektórych kawałków. Ostrzegam tylko, że nie można ich słuchać jako podkładu do innych czynności, takiej funkcji nie spełniają (choć gdy już się do nich przyzwyczaimy to czemu nie). Najlepiej zacząć od słuchania w samotności, zamknąć oczy i odkryć jakie emocje w nas wywołują. Zdecydowanie jest to przeżycie bardziej mistyczne niż estetyczne. Można to potraktować jako formę medytacji. Myślę, że nie jest to płyta dla wszystkich (i nie mam tu niczego złego na myśli). Niektórych może zmęczyć lub zdenerwować. Może być magiczną furtką na specjalne okazje, jako prezent pod choinkę na Święta nadaje się świetnie. Ludovico Einaudi stworzył soundtracki do takich filmów jak "Nietykalni" czy "Samba". I tutaj niektóre kawałki brzmią filmowo, ale obrazy możemy sobie sami tworzyć w głowie, za każdym razem inne i przesuwać je jak zdjęcia rzucane z rzutnika. To płyta dla każdego, kto lubi zmysłowe układanki w wyobraźni i fascynuje go odkrywanie nieznanych brzmień. Ciekawe jest to, co sam Ludovico mówi o swojej najnowszej płycie: “Dostrzegłem nowe obszary – znajdujące się na krawędzi tego, co wiem i czego nie wiem – które od dawna chciałem wykorzystać twórczo: mity o stworzeniu, układ okresowy pierwiastków, geometria Euklidesa, pisma Kandinskiego, natura dźwięku i barwy, pędy dzikich traw na łące, różnorodne krajobrazy. Przez dłuższy czas chodziłem mając  w głowie mętlik obrazów, myśli i uczuć. W pewnym momencie wszystko stopniowo znalazło swoje miejsce, jakby wszystkie te elementy były częściami jednego świata, a ja wraz nimi.” Pewnie sama ta wypowiedź by mnie nie zachęciła, pomyślałabym, że to kolejny eksperymentator, który dorabia niezwykłą ideologię do swoich miernych kawałków. Ale myślę, że warto spróbować, mnie udało się usłyszeć coś nowego na krawędzi znanego mi świata i tego nieznajomego i może niezgłębialnego.




Moje inne propozycje to oczywiście książki, polecam te, o których pisałam lub wspominałam na blogu.
 Ale dlatego, że wg mnie lepszą książką Nichollsa był jednak "Jeden dzień" to również tu wrzucam. To opowieść, która spełnia wszystkie możliwe wymagania. Ma charakterystycznych, interesujących bohaterów, z którymi łatwo nam się identyfikować. Historia, na szczęście nienachalnie i  nie po chamsku, wzrusza. Jest w niej kilka fragmentów - perełek i spostrzeżeń w punkt. Przekaz banalny, ale w Święta chyba najważniejszy czyli dostrzegajmy i doceniajmy to co mamy. A! I te książki bardzo dobrze się czyta, czysta przyjemność.




Wersja  dla filmomaniaków
Obsada, chemia między głównymi bohatermi i muzyka, to najmocniejsze strony filmu.
Arcydzieło to nie jest, ale do obejrzenia z najbliższymi w aurze zapachów domowych wypieków, wystrojonej kolorowymi bombkami i rozmigotanej światełkami choinki - jak najbardziej.


A jeśli ktoś szuka czegoś wybitnego, co oprócz niezwykłej przyjemności czytania, zachwyca nieoczywistością w warstwie treści i języka, to tylko Marai. Tu jedno zdanie możemy czytać kilka razy, nie mogąc się nadziwić, w jaki mistrzowski sposób zostało skonstruowane.  U Maraia z uderzającą swobodą płyną zdania.


Fenomenalna lektura na Święta, gdy mamy więcej czasu, żeby się zachłysnąć i zachwycić czymś naprawdę znakomitym.



Tu mam pewien zgrzyt, czy taką książkę można położyć pod choinką. Mogę zapewnić, że tu nie chodzi o przedstawienie koszmaru obozu (choć oczywiście pojawiają się opisy różnych zdarzeń), raczej o podkreślenie wyboru jaki ma człowiek i wlanie w nas nadziei, że prawo do decydowania mamy zawsze, nawet w takich warunkach. Frankl, profesor filozofii i psychiatra, dzieli się swoim doświadczeniem pobytu w obozie, i w sposób bardzo konkretny i jasny opisuje nieśmiertelność człowieczeństwa. Ani cierpienie, ani zło, nie ma nad nami mocy. A jak nie dać zgody na panowanie nad nami czegoś czy kogoś (bo przecież jest to problem uniwersalny, który pojawia się też w naszym normalnym, codziennym życiu)? Tego właśnie możemy się dowiedzieć, a przynajmniej obserwować przykłady, które daje nam Frankl.




*tak to ta okładka
Niedawno, w 125. rocznicę urodzin Christie, ukazały się nowe wydania wszystkich (uwaga!) powieści, które pisała pod pseudonimem Mary Westmacott. Bardzo mnie to ucieszyło, bo poprzednia (z zamierzchłych czasów) okładka była tragiczna i pamiętam jak było mi wstyd trzymać taką książkę w rękach*, chowałam się z nią po kątach... Już w kryminałach widziałam, jaki Christie ma zmysł obserwacji i że nie są to takie ot, zwykłe kryminały. Moja miłość zaczęła się od "Dziesięciu murzynków", niezwykła to była przygoda. Potem moja przyjaźń z Christie tylko się rozwijała. Pamiętam podczas czytania pierwszej książki była mi kompletnie obca...To takie dziwne uczucie. Bo teraz jest mi bardzo bliska. Czytałam jej autobiografię, wiem, że to własnie takie, mocno psychologiczne historie, chciała pisać.

"W samotności" (właściwy tytuł to Samotna wiosną), fabuła jest bardzo prosta. Joan spotyka nieoczekiwana przerwa w podróży do domu, musi bezczynnie czekać w zajeździe na pustyni, aż dotrze tam jedyny środek transportu jakim jest pociąg. Joan spędza kilka dni w samotności, a my obserwujemy pochłaniający ją, rwący strumień myśli, których nie może odgonić.
Idziemy przez życie prosto. Mamy obowiązki, przyjmujemy pewne role, córki, studenta, blogera lub marudera. To niby dobrze. Ale ile kryje się tam kłamstw, ułudy, zmyśleń na swój temat. Gonimy zamiast się zatrzymać i zastanowić gdzie biegniemy. Jaki jest nasz cel? Czy kogoś zraniliśmy czy popełniliśmy jakieś błędy? Brzmi banalnie. Ile jest książek, poradników na ten temat. A jednak, zakończenie jest totalnym zaskoczeniem (którego oczywiście nie zdradzę). I znowu, puenta jest mocna i wiele o nas mówi. Popłakałam się po zamknięciu książki.





Jeśli chodzi o prezenty to tak naprawdę najlepszy nic nie kosztuje. Trzeba poświęcić tylko kilka chwil. Weź kartkę i długopis, napisz komuś szczerze co czujesz, za co mu dziękujesz i czego mu życzysz. To przecież nie jest trudne, a daje ogromną radość. Listy to cudowny wynalazek, wszystko może zaginąć, zniszczyć się, a słowa zostawiają ślady wyryte na sercu i chodzimy z nimi po świecie do końca życia. Chodźmy z tymi dobrymi i pięknymi, dajmy je sobie nawzajem.


Świąt, które odmienią na lepsze wszystko w nas, życzę sobie i Wam <3

sobota, 19 grudnia 2015

Co robię po nocach?

Jest wpół do czwartej rano. To zdecydowanie moja pora. W nocy żyję na pełnych obrotach, nie wstydzę się żadnej myśli i żadnego pragnienia. I już dłużej nie mogłam wytrzymać bez napisania czegoś, co kilka godzin chwyta mnie potrzeba opublikowania postu, bo tematów mam coraz więcej. Jeśli będę tak czekać to mogą skamienieć i nie nadawać się już do niczego.


Zaczęłam eksperyment, a raczej dopiero zaczęłam czytać o tym jak go zrealizować. Przeżyć rok tak jakby był on ostatnim. Jak to świetnie brzmi! Jaką daje wolność!

Psychologia cały czas bardzo mnie fascynuje, chętnie przeglądam poradniki, szukam zdań, które mogą być moimi, rad, które mogą mi pomóc. Uwielbiam korzystać z doświadczenia innych, obserwować ile wyciągnęli dobrego ze swoich przeżyć i w jaki sposób się tym dzielą. Bardzo lubię pytać albo przynajmniej szukać w sobie pytań. Nie znajdziesz żadnej odpowiedzi, jeśli wcześniej nie ma w Tobie pytania. 




Chciałabym mieć konkretny temat tego postu, ale niestety za dużo chciałabym naraz. Teraz najchętniej sięgnęłabym w końcu po "Dziennik" Máraia, chciałabym pochłonąć chociaż tę jedną, pierwszą stronę. Albo zanurzyć się w jego "Magii", dokończyć opowiadanie stamtąd i odkryć początek kolejnego. A co z "Sindbad powraca do domu"? To też jest napoczęte. Mam już niezły zbiór fragmentów i zdań, które mnie zachwyciły.

Ta kobieta po troszeczku, niby w walizeczce, z jaką kobiety z prowincji zwykły nocą uciekać w świat z łóżka swych chrapiących mężów-tyranów, wniosła w życie Sindbada to wszystko, czego na próżno szukał przez pięćdziesiąt pięć lat po kawiarniach, pokojach karcianych, śmierdzących saletrą karczmach, klubach wypełnionych kwaśnym zapachem ludzkich zmartwień, wśród przeżartych przez mole pluszowych obić mebli w pokojach do wynajęcia zatęchłych i rozpadających się czynszówek Śródmieścia. Wniosła zapach domu, który Sindbad utracił w dzieciństwie, a którego potem, węsząc niespokojnie jak wyżeł, poszukiwał po całym znanym sobie świecie.

Moja Mama kocha Máraia. Gdy zniknął "Dziennik" w domu zawrzało. To dzieło pożyczyć i nie oddać to grzech śmiertelny. Twardoch, mimo ciężkich warunków podczas przemierzania Spitsbergenu, targa tę biblię-cegłę w plecaku. Czy potrzeba większej rekomendacji? Mnie nie.
Napisałabym też teraz o studiach. Ostatnie zajęcia z odmiany nazwisk - w tym poście bardzo mi się przydały, węgierskie-brak apostrofów. O wczorajszych wieczornych toastach na retoryce, najbardziej praktycznym przedmiocie w tym roku. Ale na wszystko przyjdzie czas, mam nadzieję.

Śledźcie Sztukę sztuki, bo może znajdziecie pomysły na prezent pod choinkę (w tym macie już kilka). Będzie też trochę polityki, ale w formie odpowiedzi na tekst Betlejewskiego [klik] http://mediumpubliczne.pl/2015/12/mielismy-dla-ludzi-pis-tylko-klamstwo-szyderstwo-i-przemoc/.
Do zobaczenia!

wtorek, 17 listopada 2015

Sputnik. Fijołki w głowie. Spitsbergen absurdu.

Kadr z filmu "Grumant. Wyspa komunizmu"
Opornie pisało mi się recenzję dokumentu "Grumant. Wyspa komunizmu", pokazywanego podczas tegorocznego Sputnika. Ta wioska znajduje się na Spitbergenie, więc żeby móc cieszyć się tym co piszę, od razu nawiązałam do Twardocha i jego fascynacji tym miejscem. Czas mijał, praca posuwała się, a raczej pełzła jak kaleki ślimak, nie za wesoło. Ale im dalej w las, tym bardziej się rozkręcałam. Aż nagle! Stanęłam w miejscu. Górnicy w tej osadzie zjeżdzali wgłąb kopalni na...-no właśnie, na czym?! Olśnienie. Zima, narty, góry. STORCZYKI

Ale nie byłam pewna. Wpisuję w google: storczyki na stokach. Brawo.
Drugie podejście: wyciągi storczyki. Pycha.

kolejny kadr z filmu
Gdy mnie olśniło, ale tym razem naprawdę (orczyki-no tak, każdy to wie), to śmiech rozległ się w mojej głowie, jakby dzwoniło w niej tysiąc małych dzwoneczków.





Pomijam czy można użyć tego określenia, ale jak po czymś takim można normalnie wrócić do pisania o mordędze, ciężkich warunkach, piekielnym ustroju, izolacji       i ciemnych, mroźnych, ale przerażająco pięknych widokach?


Zdjęcie zeszłoroczne. Jesień w tym roku o wiele piękniejsza.




Dziś spaliłam kaszę, tak moja kulinarna szkoła jest bogatsza o jedno doświadczenie. Nie zatrudniliby mnie w tym wozie.

A to jak już opowiadam takie małe bzdury, to jeszcze to. W sklepie w tej samej ręce, którą podawałam sok sprzedawcy, trzymałam portfel.

Złapał portfel, nie patrzyłam na niego i nie widziałam jego wyrazu twarzy. I żałuję. To było cudownie głupkowate, ale pomysłowe. Ja nie za wiele wymagam. Uśmiałam się po wyjściu, ciagnąc historię dalej. Zabiera mi portfel i każe za niego zapłacić. Bierze mi portfel i sprawdza czy mnie stać na sok. "Nie masz tyle pięniedzy" - siostrzane zdanie podczas zabawy w sprzedawanie sobie ksiażek, huczy mi w głowie.
Inna wersja "On po prostu chciał pomóc jak takim starszym paniom i samemu wyciagnąć odpowiednią sumę." Dzięki Mamo. Zawsze mogę na Ciebie liczyć.



czwartek, 12 listopada 2015

Nie patrz w lustro, bo Ci się diabeł pokaże!


Codziennie patrzymy w lustro. Widzimy swoje włosy, czasem mignie nam błysk naszych kłów, dziewczyny tuszują oczy i tuszują siebie. Trzeba zatuszować. 


A kiedy oglądaliśmy naszą twarz? Czy coś się w niej zmieniło? Oderwij się na chwilę, weź (lepiej większe niż mniejsze) lustro, ustaw przed sobą. Dobrze by było, gdybyś usiadł wygodnie, lustro możesz trzymać w rękach. Powoli wpatruj się w siebie. Zobacz ile masz nowych, nieznanych Ci zmarszczek. Ja mam twarde, nieznane i nieoswojone, ale wyrobione mięśnie, dokładnie pod kącikami ust. Po napięciu ich, widzę dwa wyrzeźbione mini dołeczki pomiędzy policzkami a brodą. Od śmiechu? Od nerwowego zaciskania ust? Od powstrzymywania szerokiego uśmiechu z pokazywaniem zębów. Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale pewnie około dwóch, trzech lat temu, napisałam na środku kartki JA, a dookoła wszystkie swoje lęki, fobie i cechy, które skutecznie mnie blokowały. "Złe" cechy. 

Wczoraj odwróciłam kartkę. Napisałam znowu JA na środku, żeby nie było żadnych wątpliwości. Wszystkie strachy zamieniły się w zdolności do ich pokonywania. Negatywne cechy stały się pozytywne. Wszystko na odwrót. Różne określenia, które pojawiły się po raz pierwszy. Nie niespodziewanie, ale długo nie wierzyłam, że mogą stać się moje.

Gdy się nie uśmiecham, mam bardzo smutne oczy. Zaskakuje mnie ten smutek, bo utkwił gdzieś głęboko i jest coraz większy, i większy. Wylewa się z oczu. Wyglądam też wtedy na poważną i nieprzyjazną.

A uśmiech i śmiech spowodowały okrutne spustoszenia na mojej twarzy. Będę piekielnie pomarszczona na starość. Ten najpiękniejszy z grymasów czuję i mocno podskórnie, i na buzi. Stał się lepszy, jaśniejszy, prostolinijny. Prostolinijny uśmiech. 

Rene Magritte
Not to be reproduced

Zrób przynajmniej trzy miny do lustra. Mam nadzieję, że się nie wstydzisz. Przecież to Ty. Tyle lat razem! Czy to nie czas, żeby świętować jakąś niezłą rocznicę bycia ze sobą? Patrz sobie w oczy. Bądź czuły. Jeśli umiesz coś powiedzieć to zrób to. Można zacząć od "cześć, jak się masz?" Otwórz szeroko oczy, obserwuj jak unoszą się Twoje brwi. Zaciśnij usta. Zmarszcz nos. Lekko unieś kąciki ust - tak, delikatnie się uśmiechnij. I stopniowo coraz bardziej. Zobacz jak Twoje oczy się śmieją. Odsłoń zęby. Tak, możesz też ziewać. Przypatrz się sobie.
No i? Co u diabła?
Tkwi nadal w szczegółach!

Miłej zabawy!

sobota, 7 listopada 2015

Surrealizm dobry na wszystko

Co cię nie zabije to cię nie zabije

Tommy Ingberg
Still Standing

Proste?

"Przypatrywać się uważnie światu, rozglądać się wokół; bardzo uważnie. Uwolnić go od rzeczywistości, walczyć, żeby co moment odnajdywać zdumienie początkowe. Odnaleźć wrażenie dziwności. Budzić się i widzieć, czuć, czym to wszystko jest naprawdę. Tak, istnienie, świat, ludzie, wszystko jest widmowe. Fundamentalne jest tylko to co istnieje poza tym wszystkim, za murem. Być rzuconym w świat to nieustanna zgryzota. Wracać wciąż od początku. Nie poddawać się. Nie dać się wziąć na to. Oprzeć się plecami o mur, widzieć świat z tego punktu albo też obrócić się twarzą do muru, przywrzeć do muru. Może ustąpi? Jak mam wyjaśnić to sobie, sam, oparty o mur i wpatrzony w przemijanie rzeczy? Nie można tak zawsze."




Kiedyś, gdy często czułam się dziwnie,  potęgowałam to wrażenie takimi oto lekturami. Kiedyś zdanie o życiu jako o nieustannej zgryzocie było zwykłe. Teraz wszystko się we mnie buntuje, gdy je czytam. Ale przynajmniej "Nie można tak zawsze" się sprawdziło. Nie wiem czy każdy ma taki etap lub  momenty, w których tak intensywnie myśli nad swoją egzystencją, że wszystko zaczyna go przytłaczać. A o to co Cię przytłacza, można się oprzeć. To co nad nam nami wisi może być naszym oparciem - czy to nie atrakcyjna wizja? Nawet jeśli tylko jako piękna idea?

Tommy Ingberg
Passage

"Życie jest cudowne, jeśli spojrzeć na nie jako na całość, ogarnąć wzrokiem przeszłość, w owym rodzaju przestrzeni, jaką daje czas, kiedy wszystko oddali się już. Tworzy to jeden blok, dom jakiś albo zamek, który można zwiedzać, komnatę po komnacie, piętro po piętrze. Nie zdawać sobie sprawy, że to było takie piękne."
Evgenij Soloviev
 
Centrum Pompidou w Paryżu
Zawsze najbardziej bałam się bać. Bo to odbierało mi kontrolę, wpychało w otchłań bezradności. Póki miałam siłę, zawsze się starałam, zagadywałam strach i stosowałam sztuczki, które może na krótką metę, były świetne i skuteczne. Swoje lęki można badać na najróżniejszych płaszczyznach. Mnie ukształtował strach przed błędem i tym, że ujrzy go świat, inni ludzie. Co z tego czy co dalej - o tym nie myślałam. Ważne, że ktoś może je zobaczyć. Występy publiczne (szkoła muzyczna I i II stopnia, fortepian) były koszmarem. A z czasem satysfakcja, że się pokonało lęk - nie był wymierną nagrodą za kilogramy mnie zjedzone przez nerwy. Czy przez to stałam się bardziej wytrzymała czy na odwrót - wrażliwsza? Nie wiem i nigdy się nie dowiem. Cieszę się, że wytrwałam - bo to był mój cel. Skończyć szkołę, żeby nie musieć już nigdy o tym myśleć. Ale umiejętność rezygnowania też jest bardzo ważna. Szkoda, że uczą nas tylko, że nigdy nie możemy  się poddać. To kompletna bzdura. Myślenie o tym w kategorii porażki też nie pomaga. To jak z ucieczką. "Uciec nie znaczy tylko skądś odejść, lecz również dokądś dotrzeć." (B. Schlink - "Lektor")


Najważniejsze, że nauczyłam się popełniać błędy, bez poczucia wstydu, ośmieszenia i bez poczucia, że świat zwali mi się na łeb. Jest sposób (pomaga tylko na chwilę się zdystansować) - zadaj sobie pytanie co się stanie jak popełnisz błąd. I wymyślając kolejne reakcje dojdź do absurdu. I pamiętaj, nikt tak bardzo się nie przejmuje tym jak Ty. Wcześniej może się nie myliłam podczas grania, ale zamykałam się spięta w pudełku, bez świadomości tu i teraz, bez możliwości kreowania czegoś żywego. Czerp z tego przyjemność! - mówili. Powodzenia. Gdy serce stoi Ci w gardle i najchętniej wcale byś tego nie robiła. Miałam szczęście, gdy kładłam ręce na klawiaturze - strach zawsze ustępował. Ale różnica pomiędzy graniem świadomym lub nieświadomym, jest naprawdę istotna.

Mówmy stop perfekcji. A jeśli coś nie jest dla Ciebie najważniejsze na świecie - to nie daj sobie wmówić, że jednak takie jest (albo powinno być). Warto wiedzieć, co Ty sam myślisz. Jestem prawdziwie wolna, minął już czas bezlitosnego codziennego obowiązku "musisz poćwiczyć". I uwaga. Przeżyłam wspaniale chwile radości, trzymania w garści swojego lęku, ale nie chciałabym więcej tak bardzo walczyć z samą sobą. Powiedziałam sobie jakiś czas temu: "Szanuję Cię i akceptuję. Nie spieprz tego." A muzyka jest cudowna. Mam łatwość wyrażania nią uczuć i intensyfikacji tych, które się we mnie kłębią. Fajnie jest umieć grać. Taka schizofrenia. Ale ja chcę robić inne rzeczy. Na przykład móc pisać bloga, nagrywać i montować filmy, pisać, czytać i móc wrócić do domu dłuższą trasą, wdychając ze spokojem swoje szczęście...

*cytaty z "Samotnika" E. Ionesco

wtorek, 3 listopada 2015

Szklanka do połowy pusta czy pełna?

A dlaczego nikt nie pyta - a gdzie do cholery stoi ta szklanka?

Rene Magritte
Wakacje Hegla

Bo tak naprawdę to ile jest tam wody, wiadomo - nie ma znaczenia. Czemu nie ma? Bo to taka piękna metafora jak postrzegamy świat i jak ludzie w tych samych sytuacjach potrafią dostrzec coś pozytywnego, a inni skupiają na minusach. Każdy to wie. Wydaję mi się, że problem jest głębszy! Niektórzy pełną szklankę nazywają pustą, a inni pustą - pełną. Albo, żeby nie było aż tak dramatycznie, zostańmy przy tej do połowy pełnej. Dla kogoś to jest pusta szklanka, dla kogoś pełna. A co to zmienia? No jednak wiele. Kto się zadowala połową? Chyba głupek. Ludzie dzielą się na tych, którzy lubią pustkę i tych, którzy gonią za pełnią.





Kolejna sprawa. Ważny jest kontekst. Ale jak mamy patrzeć, jeśli mówimy o niej jak o jakimś abstrakcie wiszącym w powietrzu. Jeśli wiemy, gdzie się znajduje to rozumiemy już dużo więcej. Czy się nie przewróci przy najlżejszym podmuchu czy tam ryku wściekłej ciotki, czy stoi na krawędzi, czy trzyma ją ręka spoconego, znerwicowanego pracownika banku?








A na koniec, całe to szczęście może wylać Ci się na łeb.  Niech lepiej chroni Cię parasol. Właśnie! Po co ryzykować! Niektórzy tak się bronią przed dobrymi rzeczami. Ale parasol rzuca mroczny cień... Można nawet wiedzieć, że szczęście jest gdzieś nad głową. Ale zamknąć parasol i siedzieć w zamkniętym parasolu, nie widząc co się rozlało i powiedzieć: A widzisz, nic dobrego nigdy na mnie nie czekało.



Parasol i szklanka. Dwa zwyczajne przedmioty. No chyba, że ktoś parasol traktuje jako rzecz pełną magii i piękna - jak ja. W końcu to podstawowy środek transportu komunikacji między rzeczywistością a wyobraźnią. Mary Poppins na pewno przyjaźni się z Magrittem.




A co z tytułem?!  "Wakacje Hegla". Nie znam filozofa...

"Łatwiej bowiem dzisiaj zajmować się nie-Heglem, niż Heglem, łatwiej Hegla krytykować, niż afirmować." To ja na pewno się nim zajmę!


Autorka tego zdania krytykuje podejście do Hegla i do uproszczonego opisu, który pojawił się w "100 najważniejszych książek świata".

„Był wyjątkowo kiepskim pisarzem, mętnym, pokrętnym, niejasnym i pretensjonalnym. W tym zacieraniu sensu, o który mu chodzi, tkwi niemal coś demonicznego. Po czym powstały zamęt nabiera pod jego piórem waloru jakiejś wszechostateczności i czytelnik zaczyna wierzyć, że Hegel istotnie jest Bogiem, a poznanie jego systemu to prawdziwy cel ludzkości, która następnie będzie mogła z wdzięcznością oddać się błogosławionej wiecznej drzemce” (Martin Seymour-Smith)


MNIE TO ZACHĘCIŁO! A WAS? O HEGLU [klik]


poniedziałek, 2 listopada 2015

Zagadka w trumnie

René Magritte
Perspektywa
Dzień Wszystkich Świętych

Spacerujemy po cmentarzach, wpatrujemy się w płomienie (co jako piromanka wielbię ponad wszystko), żujemy pańską skórkę, modlimy się albo i nie. Robimy wszystko, żeby było przyjemnie, rodzinnie i pięknie.

Liście spadają, a ja tak naprawdę robię wszystko, by nie myśleć ani o śmierci ani o problemach.  A wspominanie ludzi to mówienie głównie o ich dorobku. Wspomnijmy zatem jeden z obrazów René Magritte'a, doskonale wpisujący się w klimat.

Ten obraz budzi mój niepokój, a jednocześnie bawi. Bo cóż to za dziwo? Jakieś zebranie trumien, jedna nawet przycupnęła na krześle. Są jak żywe, mimo, że to tylko drewniane, zabite gwoździami pudła. Mógłby być sielski obrazek, gdyby nie... główni bohaterowie. O co tu chodzi?

Magritte jak na surrealistę przystało, bawi się. Z nami w skojarzenia, a z naszą podświadomością w znaczenia.

Zjedźcie w dół i zobaczcie pewne porównanie.














Może już kiedyś widzieliście "Balkon" Édouarda Maneta. Magritte trochę sobie zakpił,  a z drugiej strony użył bardzo mocnej metafory czy jak to tam nazwać. Czy Wam też się wydaje, że postaci z oryginalnego obrazu są bardziej martwe niż trumny Magritte'a? Pudła są od nich mniej sztywne. Co za paradoks. Ciekawe co na to powiedziałby Szczepan Twardoch, który dzieli ludzi na żywych i martwych, wewnętrznie oczywiście. Czy wolałby być martwym człowiekiem czy żywą trumną? Żartuję oczywiście. A co Magritte miał na myśli? Przemijanie, ten ogień, żywotność człowieka, o którym mówi Twardoch. A może naśmiewa się ze sztucznego pozowania, które potrafi tylko przynieść efekty w postaci nierealistycznego obrazu z trzema kukłami zamiast ludzi? Nie dowiemy się. Dlatego właśnie fascynuje mnie surrealizm. Nic nie jest powiedziane wprost, w interpretacji możemy posunąć się do absurdu, a ogranicza nas tylko nasza własna wyobraźnia i percepcja.


Wywiad z Twardochem http://zwierciadlo.pl/kultura/jesli-zycie-ma-sens-szczepan-twardoch-wywiad




niedziela, 25 października 2015

Gdzie szukać żeby znaleźć

Kilka linków, gdyby ktoś chciał obserwować co oglądam, czytam, kręcę...


Rene Magritte
The victory

                         [kliknij]
                         Konto na filmwebie
                         Kanał na youtubie
                         Lubimyczytać.pl
                         Recenzje filmowe 


Rene Magritte
The unexpected answer






A gdyby ktoś chciał się rozerwać, to z Siostrą mamy kanał na youtubie
i przekazujemy różne porady
z przymrużeniem oka, zapraszamy na miss keys [klik]!







PS O Magricie też na pewno będzie post!

Zapomniane uczucie zdziwienia


Delicado po raz pierwszy


Petra Delicado - pani inspektor, która w ogóle nie jest delikatna. Choć wrażliwa na swój sposób. Ma podwładnego Fermina Garzona, ich relacja jest bliższa niż normalnie w podobnych wypadkach.
Od tej książki po prawej zaczęłam fascynującą podróż po najciemniejszych zaułkach Barcelony, jej barach i slumsach, dużo czasu spędziłam na komisariacie oraz w domu Petry. Nie jest to pierwsza z cyklu książek o tych bohaterach (zmylili mnie błędnym opisem na tyle okładki) - ale w niczym mi to nie przeszkodziło. Zostałam wrzucona prosto w środek ich życia, które głównie polega na pracy. Gimenez-Bartlett nadaje policyjnej rutynie tak ekscytujący odcień, że z błyskiem w oczach pochłaniałam kolejne kartki.

To tylko wstęp! Kończę piątą część i muszę się przyznać, że zyskałam towarzyszy, z którymi nie mogę się rozstać. Czegokolwiek bym nie napisała o Petrze, to nie uda mi się nakreślić nawet w minimalnym stopniu tego jaka jest. Każde zdanie zabrzmi pusto, bo Petrę poznałam w działaniu, w zdaniach, które bawią do łez, w pomysłach, za którymi nie da się nadążyć. Jest twarda i sarkastyczna, walczy ciętymi ripostami z Garzonem i wszystkimi dookoła. Pani inspektor jest też feministką, która nie da sobie w kaszę dmuchać i nie da się otoczyć opieką tylko dlatego, że jest kobietą. Ale da się lubić. Jest pełna życia, radości i w gruncie rzeczy, można się z nią zaprzyjaźnić. Po dwóch rozwodach nie chce sobie już zaprzątać głowy związkami, które mogłyby mieć swój finał przed ołtarzem.

Seria, tak nie bójmy się powiedzieć tego na głos, kryminałów - ma coś, co zwaliło mnie z nóg. Nie chodzi o poziom komplikacji zagadek, bo nie one są tu najważniejsze. Chodzi o uczucie totalnego zdziwienia. Nawet nie dzięki zwrotom akcji w trakcie śledztwa. To drobne rzeczy, które każą mi zamknąć na chwilę książkę i otworzyć oczy szeroko ze zdumienia,  potem buzię, a na koniec wybuchnąć śmiechem. Alicia Gimenez-Bartlett błyskotliwie i z naturalną łatwością odpowiada na pierwotną i dziś spychaną na dalszy plan, potrzebę bycia zaskakiwanym. O tym uczuciu trudno się piszę. Często celowo jesteśmy wpuszczani w maliny, żeby potem móc się zdziwić. Ale nie tutaj. Zdziwienie pojawia się tak naturalnie jak każda inne uczucie, nikt nas w nie nie wprowadza, na szczęście! W takie nieoczywistości, które wytrącają historię z jej zwykłych torów, obfituje przede wszystkim życie Garzona, który...

O tym i wszystkim innym, w następnych poście!

PS Pierwsza część cyklu to "Śmiertelne rytuały" - ale jak zaczniecie od tej co ja, to nic nie stracicie. Myślę, że nawet dobrze się stało - takie urozmaicenie wyzwoliło dodatkową ekscytację podczas czytania.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Nowa Polska Szkoła Filmowa cz. II




Względem krótkometrażówek nie miałam właściwie nigdy żadnych oczekiwań. Moje podejście zmieniło się po „Opowieściach z chłodni” Grzegorza Jaroszuka. Wtedy uświadomiłam sobie „Da się!” To nie jest eksperyment, to nie banał i nuda, sprawdzone zabiegi, ale w pełnym tego słowa znaczeniu FILM. Czy celem życia może być wygrana w programie „Najnieszczęśliwszy człowiek miesiąca”? Dla dwójki bohaterów tak właśnie jest, zostali ogłoszeni najgorszymi pracownikami sklepu i zostali przez szefa zmuszeni do próby odnalezienia własnego przeznaczenia. Czy to nie oryginalny pomysł? Chłopaka ciągle z kimś mylą, a niedoszła samobójczyni ma kota, który ma słabość do piwa. Humor tego filmu kipi od chłodu, który jest symbolem marazmu, obojętności postaci. Czy można kogoś zmusić do działania? Może i można, ale największe szczęście przynosi niezależność, wolność bycia nieciekawym dla otoczenia, a największa frajdą może okazać się kilkugodzinne wpatrywanie się w śnieg. A dla filmu tacy przeciętni, zachowawczy bohaterowie są nietypowi i przez to bezcenni. Jaroszuk opowiedział w 27 minut spójną historię, przefiltrowaną przez ironię, co ważne na podstawie cudownie oryginalnego scenariusza, z wyrazistymi w swojej niewyrazistości bohaterami i z…przesłaniem! Nie sądziłam, że chłodnia okaże się takim skarbcem warsztatu i idei! Czapki z głów.

„Kebab i horoskop”, debiut fabularny Jaroszuka, to znowu idea „możesz być kim chcesz, nawet najgorszym pracownikiem i najnudniejszym człowiekiem”. Bawi tak jak „Opowieści z chłodni”, grobowe miny, zwłaszcza ta niezbyt inteligenta w wykonaniu Schuchardta, fachowe, puste stwierdzenia, absurdalne dialogi mogą doprowadzić niektórych do łez. Niestety to, co udało się w krótkim metrażu, nie udało się w długim. Pojawiły się niepotrzebne lub do ewidentnego skrócenia ujęcia. Ale to kolejny twórca, który ma swój styl i pociągającą wizję kina. 

Kto jeszcze? Ano Leszek Dawid. Jego filmy przede wszystkim wydają się perfekcyjnie przemyślane i fachowo zrobione. Slogany reklamujące „Ki” krzyczały „Nie polubisz jej!” Jej czyli tytułowej Ki. Na przekór wszystkiemu-spodobała mi się, ba – nawet podziwiałam ją za bezkompromisowość, szczerość, odwagę. Nie dała się wykorzystywać ojcu jej dziecka. Odeszła. Chowała dumę do kieszenie, gdy było to konieczne, ale nie zapominała o sobie i swoich pragnieniach. Była ludzka i nie rozumiała jak ludzie mogą jej nie pomóc. Mikołaj, który staje na jej drodze (jako sublokator w nowym mieszkaniu) jest z pozoru jej przeciwieństwem. Obojętny, niezaangażowany, bierny. Tak naprawdę są podobni w swoim zagubieniu i samotności. On nie ufa, bo tak jest bezpieczniej, ona musi ufać, bo inaczej – nie przetrwa kolejnego dnia. Miko przy niej na chwilę zapomni czym jest ochronny pancerz, a ona może zatęskni za stabilizacją. A co oznaczają skróty imion głównych bohaterów – Ki, jej syn – Pio, Miko, Dor? Może symbolizują szybkość życia Ki. Rozdarcie pomiędzy rolą matki a życiem na całego młodej dziewczyny to szeroko omawiany aspekt dzisiejszych czasów i dobrze, że w taki sposób zaistniał w polskim kinie. I wybrzmiewa dobitnie, zwłaszcza dzięki aktorom.

„Jesteś Bogiem” było porwaniem się na legendę Paktofoniki. Dawid pokazał odwagę, na szczęście jego celem nie było sprostanie oczekiwaniom widzów. Po raz kolejny świetny dobór aktorów, w tym debiutanta Marcina Kowalczyka. Schuchardt (naprawdę jasno święcąca gwiazda rodzimego kina, na dodatek coraz szerzej wykorzystywany, co ogromnie mnie cieszy), Ogrodnik również składają się na siłę tego filmu.

I gdy reżyser mówi: "Szkoła jest od tego, żeby wszystkiego spróbować i nie uwierzyć nikomu, kto ci mówi, że tak jest dobrze, a tak źle. Na szczęście na mojej drodze stanęli nauczyciele, którzy kazali szukać czegoś nowego i zawsze dawać coś z siebie. Bardzo długo będę pamiętał lekcje Wojciecha Marczewskiego i jego podszepty, by we wszystkim, co robimy, zostawiać swój osobisty odcisk palca.”, to oglądając jego filmy czuję, że odrobił tę lekcję.




Mówiąc o indywidualności trudno nie wspomnieć człowieku, który „Dziewczyną z szafy” wyszedł z offowego cienia. Bodo Kox. Dzięki jego kalekim (w różnym tego słowa znaczeniu) postaciom możemy odkrywać mikroświaty ich wrażliwej wyobraźni. Wchodzimy dosłownie w głowy bohaterów, świat realny miesza się z tym fikcyjnym. Widzimy co w nich siedzi. Choroba głównego bohatera Tomka (Mecwalowskiemu należą się owacje na stojąco) nie jest powodem do szantażu emocjonalnego na widzach, rozpacz tej sytuacji jest przełamywana humorem (śmieszy na przykład egzaltowany brat chorego). Nie zawsze żarty bawią, nie jest to komizm do którego przywykliśmy. „Dziewczyna z szafy” nie jest idealnym dziełem, ale alternatywne światy, inwencja z którą reżyser prowadzi historię, zachwyca mnie. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że dla mnie jest to nowa jakość.

Polska Szkoła Filmowa mimo niejednorodności stylów była spójna, bardzo mocno osadzona w realiach historycznych, mówiąca o II wojnie światowej, odwołująca się do zbiorowych doświadczeń, pełna metafor i niedomówień. Czy dziś mamy jakąś nową szkołę? A może jej nie potrzebujemy? Nic tych młodych twórców nie łączy, trudno odnaleźć tamtą tożsamość, pozwalającą na powstanie podobnego nurtu. Pozostaje cieszyć się różnorodnością i czekać na autorskie kino kolejnych indywidualistów i tych, o których już wspomniałam.

To grono „wyrazistych” może zamykać Jan Komasa, którego poszukiwania chyba najlepiej widać w „Mieście 44”. Wszystkich wyżej wymienionych łączy odwaga, by robić coś własnego, niepowtarzalnego, bez oglądania się na oczekiwania czy jakieś tradycyjne normy. Przecież w filmie o Powstaniu Warszawskim podkładem może być dubstep, a kule mogą latać w zwolnionym tempie, a gatunki i estetyki mieszać się ze sobą. Nic w kinie nie będzie świeżego, jeżeli nie pozwolimy twórcom na takie próby artystycznego (z tym słowem pewnie wielu się nie zgodzi) wyrazu. Ja się cieszę i czekam z niecierpliwością na nowe zaskoczenia!